Gdy wynik wojny na Pacyfiku pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, a Japonią był już przesądzony, cesarska flota w akcie desperacji wysłała do walki zespoły pilotów-samobójców, których zadaniem był lot w jedną stronę zakończony uderzeniem w amerykański okręt. Piloci kamikaze obrośli legendą jako przykład ostatecznego poświęcenia dla swojego kraju.

Narodziny jednostki

Pod koniec 1944 roku pomiędzy Japonią, a Stanami Zjednoczonymi wywiązała się bitwa o kontrolę nad Filipinami. Ta ważna batalia pod pewnymi względami przypominała starcie między Dawidem, a Goliatem, ponieważ Japończycy już na początku walk stracili blisko 300 samolotów, strąconych głównie przez amerykańskie myśliwce (wydarzenie to określa się jako „Great Marianas Turkey Shoot” – wspaniałe strzelanie do indyków nad Marianami). Jedną z przyczyn japońskiej porażki był fakt, że słynne myśliwce Mitsubishi Zero wyraźnie odstawały już od amerykańskich Hellcatów, choć jeszcze w 1942 same dominowały w powietrzu. W decydującej fazie zmagań na Filipinach przeciwko 30 japońskim Zero stanęły setki amerykańskich samolotów startujących z lotniskowców.

Kiyoshi Ogawa, pilot który uderzył w lotniskowiec USS Bunker Hill 11 maja 1945 roku
Źródło: Wikimedia Commons

Ciężkie straty Cesarskiej Marynarki Wojennej sprawiały, że nie tylko nie mogła ona uzupełniać strat w sprzęcie, ale także zapewniać rekrutom odpowiedniego szkolenia. Piloci, których wysyłano do walki, byli coraz to gorzej i krócej do niej przygotowywani. W tej beznadziejnej sytuacji japońskie dowództwo zgodziło się na szalony plan wiceadmirała Ōnishi Takijirō, który zamierzał wysyłać przeciwko amerykańskim okrętom zespoły pilotów-samobójców. W eskadrach tych, szybko nazwanych „specjalnymi jednostkami uderzeniowymi” (a nieoficjalnie ochrzczonych mianem Boskiego Wiatru, kamikaze) mieli służyć ochotnicy, elita cesarskiej armii, a ich zadaniem miało być „uderzenie ciałem” (tai atari) w amerykańskie okręty – czyli po prostu śmierć poprzez wlecenie we wrogi okręt wojenny. Ewentualne zniszczenia miały potęgować 250kg bomby przyczepione do maszyn dzielnych kamikaze.

Mimo tego, że Japoński Sztab Generalny nie wyraził zgody na przedstawianie pilotom rozkazu formalnego mówiącym o ataku samobójczym (działania te miały mieć charakter ochotniczy) to nikt nie miał złudzeń co do ich intencji. Piloci, którzy zgłaszali się do misji w tym charakterze doskonale wiedzieli, że ich szansa na przeżycie miała wynosić dokładnie zero procent i oczekiwano od nich zabrania ze sobą na drugą stronę jak największej liczby nieprzyjaciół. Wbrew pozorom, piloci tłumnie garnęli się by mieć możliwość oddania życia w obronie swojej ojczyzny.

Japońskie uczennice liceum za pomocą gałązek wiśni żegnają pilota kamikaze imieniem Toshio Anazawa, który wylatywał w okierunku Okinawy na swoją ostatnią misję.
Źródło: Hayakawa via Wikimedia Commons

Boski wiatr przeciwko flocie inwazyjnej

Już pierwsza misja jednostek kamikaze zakończyła się sukcesem. 25 października 1944 roku jeden z pięciu Mitsubishi Zero zdołał uderzyć i zatopić amerykański lotniskowiec eskortowy USS „St. Lo”. Trafiony został także następny lotniskowiec eskortowy USS „Sante”, jednak Japończykom nie udało się go zniszczyć. Po tym wydarzeniu japońskie dowództwo ostatecznie przekonało się do kamikaze i z biegiem czasu ta strategia walki stawała się coraz powszechniejsza – tym bardziej, że piloci samobójcy nie musieli przechodzić całego szkolenia dla pilotów myśliwców, więc mogli być szybciej posłani do walki. Od lata 1945 roku nie uczono ich nawet lądować…

Podczas walk o Okinawę od kwietnia do czerwca 1945 roku Japonia chciała unicestwić amerykańską flotę inwazyjną za pomocą planu „Kikusui” (jp. „Pływająca Chryzantema”). Strategia obrony wyspy zakładała atakowanie US Navy co kilka dni za pomocą fal liczących po kilkaset samolotów kamikaze. Pierwsze uderzenie Kikusui przeprowadzono 6 kwietnia 1945 roku. Japońska grupa osłonowa, która miała odwrócić uwagę od kamikaze została unicestwiona przez amerykańskie myśliwce, jednak 200 pilotów-samobójców zatopiło trzy niszczyciele, okręt desantowy, dwa transportowce i uszkodziło 22 jednostki. O tym, jak duży problem sprawili tego dnia Amerykanom, może stwierdzić fakt że 38 marynarzy zginęło od ognia od odłamków własnych pocisków przeciwlotniczych.

W ostatnich miesiącach wojny na śmierć zostało wysłanych około 3800 młodych pilotów, z których 2200 zdołało dolecieć w pobliże amerykańskich okrętów. Pozostałych zatrzymywały awarie maszyn, brak paliwa, lub po prostu brak umiejętności nawigacji. Szacuje się, że pod koniec 1944 roku nawet 28% pilotów trafiało w cel. Jednak już pół roku później było to mniej niż 10%, a i tak straty zadane Amerykanom były niewielkie, ponieważ przeważnie ich okręty były tylko lekko uszkadzane.

Samobójczy „kwiat wiśni”

Nieświadomymi prekursorami kamikaze było dwóch lotników: kapitan Tomonaga i kapitan Murata. Pierwszy z nich walczył podczas Bitwy o Midway. Po powrocie z porannego nalotu zauważył, że zbiornik jego samolotu znajdujący się na lewym skrzydle jest uszkodzony, lecz pomimo tego, nakazał zatankować drugi i wyleciał do walki. Jego samolot przetrwał nalot, jednak nie miał paliwa na powrót i runął do wody podczas powrotu do bazy, zabijając przy tym dzielnego pilota. Drugi z nich, kapitan Murata, walczył pod Santa Cruz mając mocno uszkodzony samolot. Zamiast ratować się ucieczką, zdecydował się poświęcić swoje życie i uderzyć w amerykański lotniskowiec USS Hornet.

Pilot kamikaze w zawiązanym hachimaki
Źródło: Wikimedia

Z powodu tych dwóch postaci wiceadmirał Ōnishi Takijirō radził pilotom, aby „Wystartować do lotu w jedną tylko stronę jak Tomonaga i rozbić się o wrogi okręt jak Murata”. Przed wyruszeniem na swoją ostatnią misję, lotnicy byli zbierani w sali, gdzie kadra oficerska odczytywała im fragmenty kodeksu Bushidō, a także krótkie wiersze i listy pozostawione przez poprzednich kamikaze. Aby jeszcze bardziej wzniecić w nich samurajskiego ducha, do swoich samolotów zabierali miecze katana, aby – jak przystało na prawdziwych japońskich wojowników – wraz z nimi ponieść śmierć. Przed wylotem wznosili z oficerami toast sake, żegnali się z przyjaciółmi, a następnie wsiadali do swoich samolotów, by ruszyć przy akompaniamencie pieśni patriotycznych śpiewanych przez obsługę naziemną. Do kokpitu zabierali, oprócz mieczy, zdjęcia bliskich osób, portrety przodów i nóż, którym mieli podciąć sobie żyły gdyby jakimś cudem przeżyli lot. Maszyny pilotów kamikaze były w najlepszym możliwym stanie technicznym i wizualnym, ponieważ miały stać się trumnami ludzi, którzy nimi pilotowali.

 

Lecąc w kierunku amerykańskich okrętów, kamikaze ginęli z okrzykiem „Banzai!” (jap. [niech cesarz żyje] 10 tysięcy lat!) lub „Hissatsu!” (pewna śmierć).

Piloci samobójcy korzystali najczęściej ze standardowych samolotów różnych typów, takich jak Mitsubishi A6M5 Reisen. Pod koniec wojny do służby wprowadzono samoloty o napędzie rakietowym Ōka (jap. „Kwiat Wiśni”), które posiadały bardzo wysoką prędkość nurkowania, jednak miały mały zasięg, więc aby dolecieć do Amerykanów, musiały być podczepiane i niesione pod kadłubami średnich bombowców Mitsubishi G4M3, co stosunkowo często kończyło się ich zestrzeleniem.

Czy kamikaze mogli zmienić bieg wojny?

Z czysto militarnego i ekonomicznego punktu widzenia taka strategia walki była zupełnie nieopłacalna i japońskie dowództwo doskonale o tym wiedziało. Chodziło tutaj o przekaz ideologiczny dla całego społeczeństwa. Młodzi, poświęcający swoje życie piloci mieli być sygnałem dla strudzonego wojną narodu, dla którego ich śmierć miała „lśnić niczym strzaskany klejnot” – czyli być bohaterską ofiarą w godzinie najwyższej próby. Kamikaze mieli mobilizować rodaków do większego wysiłku i utrzymywać w społeczeństwie nastroje wojenne. Wysyłani na samobójcze misje piloci mieli pisać listy, gdzie tłumaczyli swoje decyzje i tym samym zachęcać innych do czynienia tego samego. Jeśli elita narodu, wykształceni lotnicy bez wahania szli na „piękną śmierć”, to dlaczego reszta Japończyków miała skarżyć się na małe racje żywnościowe, ogrom pracy bądź inne niedogodności wynikające z faktu prowadzenia wojny? Kamikaze byli narzędziem propagandy w rękach swoich przełożonych.

Kamikaze uderza w lotniskowiec USS Enterprise
US Navy via Wikimedia Commons

Istnieją duże rozbieżności w obliczeniach, jakie dokładnie straty kamikaze zadali amerykańskim okrętom (czasem ciężko było stwierdzić, dlaczego dokładnie zatopiony okręt poszedł na dno), jednak ostrożnie zakłada się, że japońscy samobójcy zabrali ze sobą ponad 6000 amerykańskich marynarzy. Spośród wszystkich strat US Navy na Pacyfiku, 48% okrętów zostało uszkodzonych, a 21% zatopionych przez działania kamikaze. Mimo tego, że te procenty mogą robić na czytelniku wrażenie, to i tak znaczenie militarne „boskiego wiatru” było niewielkie – czym innym było jednak znaczenie psychologiczne.

Ataki kamikaze działały bardzo demoralizująco na amerykańskich marynarzy. Potrafiły nawet wzbudzać w nich ataki paniki, a wtedy ci ludzie byli niezdolni do prowadzenia walki. Amerykanie bali się japońskich pilotów-samobójców i nie rozumieli motywów które nimi kierowali. Pędzący w stronę okrętu samolot było ekstremalnie ciężko powstrzymać (bardziej liczyła się tutaj zimna krew pilota), a wizja śmierci wcale nie odstraszała lotników elity cesarskiej armii.

Fanatyczna i desperacka strategia samobójczych nalotów odniosła także inne skutki, nawet te natury politycznej. Po kapitulacji Japonii, generał Douglas McArthur był łagodny dla cesarza, którego pozostawił na tronie ponieważ nie chciał ryzykować konfrontacji z „100 milionami kamikaze”, mając na myśli ewentualne powstanie ludności cywilnej. Z drugiej strony, beznadziejny opór obrońców i ich bezsensowne przeciąganie wojny sprawiły, że Amerykanie usprawiedliwili przed resztą świata użycie broni atomowej w Hiroszimie i Nagasaki, co dla Japonii zakończyło się katastrofalnie.

Poniżej znajduje się koloryzowane nagranie ataków kamikaze na amerykańską flotę podczas II Wojny Światowej:

Write A Comment