Author

kraducki

Browsing

10 sierpnia 1945 roku o 2:30 japońska Rada Najwyższa w skupieniu słuchała słów swojego cesarza. Hirohito, Syn Słońca, tak oto zwracał się do swoich rodaków:

„Nadeszła godzina zaakceptowania tego, co jest nie do zaakceptowania, i zniesienia tego, co wydaje się nie do zniesienia.”

Oznaczało to oczywiście bezwarunkową kapitulację Japonii, będącą bezpośrednią konsekwencją ponad trzech lat walk, zakończonych zrzuceniem przez amerykańskie Boeingi B-29 Superfortress pierwszych w historii bomb atomowych. Celami były stosunkowo mało zniszczone do tej pory dwa japońskie miasta – Hiroszima i Nagasaki.

6 sierpnia na niebie nad Hiroszimą pojawiła się grupa czterech bombowców B-29 „superfortec”, z których jeden, nazwany przez swojego dowódcę przydomkiem „Enola Gay” zrzucił na japońskie miasto 4-tonową bombę o kryptonimie „Little Boy”. Wybuch nastąpił 43 sekundy po zrzuceniu, 500 metrów nad ziemią, a nuklearny grzyb, który szybko powstał nad miastem, miał wysokość kilkunastu kilometrów. „Little Boy” dosłownie zrównał z ziemią japońską metropolię, niszcząc lub poważnie uszkadzając 70 tys. z 76 tys. wszystkich stojących tam budynków. Śmierć poniosło 30% populacji Hiroszimy, czyli co najmniej 78 tys. ludzi. Ci stojący do 400 metrów od epicentrum wybuchu po prostu wyparowali, a po niektórych zostawał tylko ślad na betonie. Dotkliwe oparzenia odnosili ludzie przebywający nawet 3,5 km od miejsca detonacji „Little Boya”.  

Zniszczona Hiroszima po 6 sierpnia 1945 roku
Źródło: U.S. Navy via Wikimedia Commons

Mimo ogromu tragedii, niesamowitych zniszczeń i zwykłego strachu przez „straszną amerykańską bronią”, Japonia nie poddała się ani 6 sierpnia, ani dzień później. Cesarza przekonywano, że Amerykanie na pewno mieli tylko jedną bombę nowego typu i że niebezpieczeństwo już minęło. Japonia zamierzała bronić się do samego końca – do ostatniego żołnierza, do ostatniego naboju, do ostatniego okrętu. Niezłomność cesarskiej obrony pokazały między innymi obrona Iwo Jimy i samobójcze ataki „boskiego wiatru”, czyli pilotów kamikaze którzy krzycząc imię cesarza wbijali się w okręty US Navy. Zdobycie Iwo Jimy to jedna z najbardziej krwawych kart w historii walk amerykańskich Marines i jedyna bitwa podczas wojny na Pacyfiku, gdzie straty atakujących Amerykanów (zabici i ranni) były wyższe niż broniących się Japończyków.

Japonii nie złamały także straszliwe naloty dywanowe na Tokio, w tym ten z 9/10 marca 1945 roku, podczas którego 334 bombowców B-29 zrzuciło na stolicę Japonii 1667 ton bomb zapalających, paląc 277 tysięcy budynków i zabijając ok. 80 tysięcy ludzi – więcej niż podczas zagłady Hiroszimy.

Dopiero drugi atak nuklearny na kolejne japońskie miasto – Nagasaki – zmusił cesarza Hirohito do zaakceptowania faktu przegrania wojny i oddania kraju w ręce Amerykanów. II Wojna Światowa na Pacyfiku zakończyła się podpisaniem bezwarunkowej kapitulacji Japonii 2 września 1945 roku na pancerniku Missouri.

Zbudowanie i użycie bomby atomowej zmieniło świat – zakończyło jeden globalny konflikt, rozpoczęło wielki wyścig zbrojeń, zmieniło rozkład sił na planecie i wymusiło opracowanie nowych strategii wojennych. Jak właściwie doszło do zaprojektowania pierwszej bomby atomowej i dlaczego Amerykanom tak bardzo zależało na czasie podczas jej budowy?

Robert Oppenheimer  i gen. Leslie Groves podczas testu Trinity
Źródło: U.S. Army Corps of Engineers via Wikimedia Commons

Stany Zjednoczone prowadziły badania nad pierwiastkiem uranu już od 1939 roku, jednak z początku prace te miały mały priorytet. W lutym 1941 do prowadzenia badań nad bombą atomową przeznaczono jedynie 6 tysięcy dolarów, a dla porównania w 1945 roku były to już… 2 miliardy dolarów. Od 1942 roku prace prowadzące do zbudowania amerykańskiego ładunku nuklearnego nazywano „Projektem Manhattan”. W mieście Los Alamos położonym w stanie Nowy Meksyk, ponad 60 km od najbliższego miasta, stworzono tajny ośrodek gdzie zgromadzono najwybitniejszych atomistów tamtych czasów. Jak napisał Sławomir Gowin w książce Hiroszima i Nagasaki: „można bez przesady napisać, że jeśli któryś z genialnych fizyków nie przebywał właśnie tam, oznaczało to, iż pracuje w Niemczech lub Związku Radzieckim”. Amerykańskim zespołem kierował Robert Oppenheimer, profesor uniwersytecki z Berkeley.

Po ponad trzech latach pracy i wysiłku wielu ludzi nie tylko w Los Alamos, ale także w innych laboratoriach, projekt Manhattan zbliżał się do końca. Pierwszy w historii naziemny test nuklearny, nazwany przez Oppenheimera „Trinity”, miał odbyć się 16 lipca 1945 roku na pustyni niedaleko miasta Alamogordo w stanie Nowy Meksyk.

Bombę umieszczono na 30-metrowej wieży, by możliwie wiernie symulować eksplozję która miała nastąpić po zrzuceniu ładunku z samolotu. Poligon obserwowała, ukryta w bunkrach, większość załogi z
Los Alamos. Co ciekawe, naukowcy do końca nie byli pewni dokładnej siły mającego nastąpić wybuchu, ponieważ przewidywali eksplozję, która będzie mieć siłę równą detonacji od stu do kilku tysięcy ton trotylu – już po zakończonym teście obliczono, że było to aż 20 tysięcy ton.

Gdy nastąpił wybuch bomby, do 1600 m od epicentrum wybuchu zostało unicestwione każde życie, temperatura przekroczyła trzykrotnie powierzchnię Słońca, a drżenie szyb w budynkach odczuwano nawet 320 km od Alamogordo!

Zdjęcie wybuchu ładunku nuklearnego podczas testu „Trinity”.
Źródło: Jack W. Aeby via Wikimedia Commons

Efekt spowodowany detonacją ładunku był straszliwy. Robert Oppenheimer, szef naukowców pracujących nad Projektem Manhattan tak wyraził się kilka godzin po wybuchu:

„Teraz stałem się śmiercią, zniszczeniem światów.”

Reakcje pozostałych naukowców były podobne. Dominowało przerażenie, poczucie stworzenia broni, która stanie się punktem zwrotnym w historii i zmieni na zawsze zasady prowadzenia wojny.

Jeszcze tego samego dnia, prezydent Stanów Zjednoczonych Harry Truman otrzymał telegram o treści: „Operowany dziś rano. Diagnoza jeszcze niepełna, ale rezultaty wydają się zadowalające i już przekraczają oczekiwania”oznaczało to sukces testu pierwszej w historii bomby atomowej. Truman wiedział już, że to on został zwycięzcą wyścigu atomowego: sowieccy naukowcy byli daleko za Amerykanami, a niemieckie laboratorium w Haigerloch (gdzie prowadzono prace nad budową niemieckiej bomby) zostało przejęte przez Aliantów. Powodzenie Projektu Manhattan było dla prezydenta korzystne z dwóch powodów.

Po pierwsze, zrzucenie bomby atomowej na Japonię miało pomóc Amerykanom w uniknięciu ogromnych strat ludzkich podczas dalszej ofensywy na Dalekim Wschodzie. Im bliżej amerykańskie okręty znajdowały się Tokio, tym opór obrońców Kraju Kwitnącej Wiśni tężał. Generał Douglas MacArthur policzył, że pokonanie Japonii będzie kosztowało Stany Zjednoczone jeszcze nawet pół miliona straconych żołnierzy! Choć pewni ostatecznego zwycięstwa, Amerykanie woleli użyć przeciwko cesarzowi nowej bomby niż przez długie miesiące stawiać czoło japońskiej piechocie, resztce floty i pilotom kamikaze.

Fotografia zrobiona podczas konferencji w Poczdamie. W dolnym rzędzie na środku dumny ze swych naukowców prezydent Harry S. Truman
Źródło: Presidential Collection of Harry S. Truman, via Wikimedia Commons

Po drugie, Truman mógł zaspokoić swoją próżność i już dzień później, podczas pierwszego dnia Konferencji w Poczdamie nie omieszkał pochwalić się swoim sukcesem Józefowi Stalinowi. Amerykański prezydent cieszył się, mając w ręce tak silną kartę przetargową już na samym początku konferencji. Bomba atomowa miała zbić dla niego kapitał polityczny – choć dołączenie ZSRR do wojny przeciwko Japonii miało pomóc szybciej pokonać wspólnego nieprzyjaciela, to Truman nie chciał dzielić się ze Stalinem późniejszymi wpływami w okupowanym kraju. Cel był jasny – to Stany Zjednoczone miały rzucić na kolana cesarza Hirohito i jego wojska.

Reakcja Stalina na tę szokującą wiadomość była bardzo spokojna, czym zdziwił Trumana. Jak się później okazało, sowiecki dyktator doskonale wiedział zarówno o pracach nad amerykańską bombą atomową, jak i samym Teście Trinity za sprawą swoich licznych szpiegów działających w USA, w tym Klausa Fuchsa, naukowca z Los Alamos. Działalność sowieckiego wywiadu w trakcie projektu Manhattan i ich późniejsze przejęcie kompletnych planów budowy bomby to temat na osobny obszerny i ciekawy artykuł.

Już po zrzuceniu obu bomb na Japonię, doradca prezydenta Clark Clifford spytał się prezydenta Harry’ego Trumana jak ten wtedy spał. Prezydent odpowiedział mu krótko: „Normalnie, jak co noc.” Tego dnia Truman nie wiedział jeszcze, że nuklearna zagłada dwóch japońskich miast kończyła II Wojnę Światową, lecz zaczynała drugi konflikt – zimną wojnę, czyli wyścig zbrojeń który toczył się nie na polach bitew, lecz w gabinetach polityków i agencji wywiadowczych.

Wielka Wojna pomiędzy Polską, a Zakonem Krzyżackim nam wszystkim zawsze będzie się kojarzyć z wielkim zwycięstwem Polski pod Grunwaldem. Warto jednak przywołać Koronowo, czyli batalię która miała miejsce trzy miesiące później i stała się wyjątkowa nie tylko dlatego, że było to kolejne wielkie polskie zwycięstwo, ale także ze względu na to że był to de facto turniej rycerski, gdzie wojownicy po obu stronach toczyli ze sobą honorowe pojedynki, a nawet zrobili sobie dwie przerwy podczas których układali pieśni o odwadze swoich przeciwników.

Wielka Wojna między Królestwem Polski i jego sojusznikami, a Zakonem Krzyżackim nie skończyła się na wielkiej wiktorii grunwaldzkiej, która miała miejsce 15 lipca 1410 roku. Choć kwiat rycerstwa Zakonu – w tym Wielki Mistrz Ulrich on Jungingen – poległ, bądź dostał się do niewoli, to Polakom niestety nie udało się zdobyć stolicy państwa zakonnego którym był zamek Malbork. Przestój wojenny trwał, a to umożliwiało Krzyżakom szybką odbudowę swoich sił. W październiku armie zakonne liczyły już ponad 10 tysięcy ludzi, głównie za sprawą zachodnich rycerzy, którzy uwierzyli w propagandę Krzyżaków i licznie ciągnęli by walczyć pod jego chorągwiami przeciwko Polakom i Litwinom.

Zakon dążył do osiągnięcia korzystnego dla siebie pokoju, dlatego szukał okazji na stoczenie jeszcze jednego (tym razem zwycięskiego) starcia. Jedną z krzyżackich armii, które rozpoczęły działania ofensywne były 4-tysięczne siły sławnego rycerza Michała Küchmeistera z Nowej Marchii, które po zdobyciu Tucholi ruszyły na warowny klasztor cysterski w Koronowie by stamtąd w następnej kolejności zaatakować Bydgoszcz.

Bitwa pod Grunwaldem, 1410
Wojciech Kossak via Wikimedia Commons

Gdy polskie wojska otrzymały wiadomość o wyjściu armii Küchmeistera, król Władysław Jagiełło zdecydował się na próbę zniszczenia jego sił, które były w tamtym momencie jedną z trzech operacyjnych armii krzyżackich. Polski władca miał jednak problem z zebraniem odpowiedniej ilości ludzi – po zwycięstwie pod Grunwaldem większość wojska rozjechała się do domów, a Korona nie miała dostatecznie dużo pieniędzy, by wciąż utrzymywać oddziały zaciężne. Jagielle udało się jednak sformować 2-tysięczny korpus złożony z nadwornego rycerstwa, lokalnych oddziałów wojewody poznańskiego a także lekkozbrojnych Tatarów. Polskie siły pod dowództwem doświadczonego Sędziwoja z Ostroroga i Piotra Niedźwieckiego szybko zajęły miejscowość Koronowo i ustawiły się w szyku bojowym za miastem, frontem do nadciągających Krzyżaków.

Gdy Küchmeister zobaczył nadchodzących Polaków, rozpoczął wycofywanie swych oddziałów. Ostatecznie, został przez nich doścignięty w okolicy wsi Łącko, gdzie zajął pozycje na wzgórzu. 10 października 1410 roku rozpoczęła się bitwa, która przybrała charakter turniejowy, tzn. obie armie ustawiły się do siebie frontem (z przodu rycerze, z tyłu ich giermkowie) i toczono między sobą pojedynki.

Pojedynek polsko – krzyżacki
Grafika: Mariusz Kozik praca z 2006 roku

W trakcie bitwy dwukrotnie zarządzano przerwę. Podczas odpoczynku obie strony wymieniały między sobą jeńców, dzieliły się jedzeniem i winem, a nawet opowiadały i śpiewały o bohaterskich dokonaniach swoich przeciwników.

Po drugiej przerwie, w trzecim starciu polski rycerz Jan Naszon z Ostrowiec pokonał chorążego Zakonu. Krzyżacki sztandar upadł, co było dla braci zakonnych sygnałem do odwrotu. Wielu uciekających Krzyżaków i ich sprzymierzeńców została wtedy pojmana przez polskich lekkozbrojnych, którzy szybko rzucili się w pościg za odchodzącym wrogiem.

Już sam przebieg bitwy może być określany jako rycerski i honorowy, jednak to, co później uczynił polski król, było jeszcze lepszym przykładem przestrzegania średniowiecznego etosu rycerskiego, a także – jakbyśmy to określili w naszych czasach – świetnego zabiegu wizerunkowego. Po batalii pod Koronowem dowódca braci zakonnych Michał Küchmeister został osadzony na zamku w Chęcinach, jednak pozostali jeńcy, w tym wielu sprzymierzonych z Krzyżakami rycerzy z Niemiec, Francji, Czech, król Jagiełło zaprosił do Bydgoszczy. Niedawnych wrogów ugoszczono królewstką ucztą, zwrócono konie i resztę ekwipunku, a następnie wypuszczono.

Rycerze Zakonu krzyżackiego
Grafika: Mariusz Kozik dla Fireforge Games

Wszyscy ci rycerze rozjechali się po zachodnich dworach, rozsławiając odwagę, wspaniałomyślność i religijność polskiego króla. Był to przemyślany ruch, bardzo skuteczna obrona przeciwko krzyżackiej propagandzie którą zakonnicy bez skrupułów posługiwali się w Europie w celu zachęcania tamtejszego rycerstwa do dołączenia do „krucjaty przeciwko Polsce i Litwie”.

Bitwa pod Koronowem niosła za sobą kilka korzyści dla Polski – po pierwsze, unicestwiono jedną z trzech armii zakonnych, osłabiając potencjał ofensywny Krzyżaków i przybliżając przy tym traktat pokojowy, który zawarto w 1 lutego 1411 roku w Toruniu. Po drugie, spryt Władysława Jagiełły i jego szlachetny ruch w kierunku zachodniego rycerstwa pozwolił na europejskich dworach powoli obnażyć prawdziwą, ekspansywną i dwulicową naturę Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego.

[Banner został tutaj użyty dzięki pozwoleniu pana Mariusza Kozika. Więcej jego prac jest dostępnych tutaj]

Do ataku na ZSRR, czyli do wykonania planu Barbarossa, Niemcy rzucili przeciwko Armii Czerwonej cztery grupy pancerne liczące około 3 tysiące czołgów. Początkowo siły III Rzeszy błyskawicznie parły na wschód; już we wrześniu 1941 roku niemieckie zagony pancerne znalazły się pod Leningradem, a w listopadzie 2. Grupa Pancerna generała Guderiana stała pod Moskwą. Wehrmacht doskonale wykorzystywał swoje pancerne pięści, które w myśl taktyki Blitzkriegu szybko przełamywały front i starały się zamykać okrążeniu siły radzieckie.

Przykład wytrzymałości pancerza sowieckiego czołgu KW-1. Stalingrad, 1942
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Niemców powstrzymała surowa zima i beznadziejne rosyjskie drogi, przez które stany niektórych dywizji pancernych Hitlera zmniejszyły się nawet o 50%. Arma Czerwona zdołała wyprowadzić zwycięską kontrofensywę pod Moskwą, ratując tym samym swoją stolicę i otwierając nowy rozdział w historii sowieckich sił pancernych. Obie strony konfliktu zauważyły wtedy, że nawet najlepiej uzbrojony niemiecki czołg tamtego okresu, czyli PzKpfw IV miał nikłe szanse przeciwko nowym sowieckim czołgom T-34/76 i KW. Chcąc wykorzystać tę przewagę, naczelne sowieckie dowództwo rozpoczęło gorączkowe przezbrajanie pozostałych jednostek w te modele czołgów, a Niemcy przyspieszyli prace rozwojowe nowych późniejszych dominatorów pół bitew, czyli czołgu ciężkiego PzKpfw VI Tiger i czołgu średniego PzKpfw V Panther.

Pierwszą poważną operacją, gdzie Sowieci wykorzystali masowe uderzenie jednostek pancernych, było zamknięcie sił niemieckich w kotle podczas kontrofensywy pod Stalingradem w listopadzie 1942 roku. Wehrmacht znalazł się w odwrocie, jednak genialny manewr feldmarszałka Ericha von Mansteina umożliwił Niemcom odbicie Charkowa, zadanie Armii Czerwonej poważnym strat i ustawienie frontu tak, jak latem 1942 roku. Adolf Hitler i jego generałowie szykowali wielką ofensywę mającą umożliwić im odzyskanie inicjatywy strategiczną na Froncie Wschodnim, którą to Wehrmacht utracił pod Stalingradem.

Operacja „Zitadelle”

Rozpoczęły się przygotowania wielkiego planu operacji o kryptonimie „Zitadelle” (Cytadela). Operacja ta zakładała wyprowadzenie uderzenia w rejonie Kurska, zniszczenie rozlokowanych tam jednostek Armii Czerwonej i późniejsze uderzenie w kierunku Moskwy. Jednak już na samym początku w planie pojawiły się zgrzyty: generał Walther Model alarmował dowództwo, że Rosjanie przygotowali na odcinku planowanego natarcia solidną, dobrze zorganizowaną obronę i tym samym sugerował zmianę planów. Generał Guderian wprost spytał się Hitlera:

„Czy myśli pan, że ludzie w ogóle wiedzą, gdzie leży Kursk? Dla świata rzeczą zupełnie obojętną jest to, czy mamy Kursk czy go nie mamy”.

Mimo tych argumentów, Führer był niewzruszony. Wiedząc, że niemieccy żołnierze wejdą wprost na ufortyfikowany i dobrze broniony teren, upatrywał swoich szans w nowych czołgach, Panterach i Tygrysach, które miały przeważać nad sowieckimi T-34 i przeważyć szalę zwycięstwa na stronę III Rzeszy. Nie przejął się nawet dalszymi ostrzeżeniami Guderiana, który wiedział, że Pantery przechodziły wtedy tzw. „choroby wieku dziecięcego”, czyli dużą awaryjność wynikającą z tego że była to nowa, niesprawdzona wtedy maszyna. Czekając na dostawy nowych czołgów, Hitler był skłonny przesuwać dzień rozpoczęcia wielkiej ofensywy.

Tygrys 2. Dywizji Pancernej SS „Das Reich”
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Ostatecznie termin rozpoczęcia operacji „Zitadelle” wyznaczono na 5 lipca 1943 roku. Niemcy mieli uderzać na pozycje sowieckie z dwóch stron. Grupa prowadząca natarcie z północy miała do dyspozycji 747 czołgów (w tym 31 Tygrysów) i 134 dział samobieżnych (w tym 89 Ferdinandów). Grupa południowa była wspierana przez 1303 czołgi i 253 działa samobieżne. Działania na lądzie miały być wspierane przez dwie floty powietrzne, liczące ok. 1900 samolotów. Zadaniem Luftwaffe było wyeliminowanie z walki sowieckiego lotnictwa, a następnie walka z jednostkami pancernymi Armii Czerwonej.

Niemieckie dowództwo nie wiedziało, że Rosjanie znali dokładną treść rozkazu polecającego atak w kierunku Kurska. W rejonie Kurska na Niemców czekały jednostki Frontu Centralnego generała Konstantego Rokossowskiego i Frontu Woroneskiego generała Nikołaja Watutina. Za nimi, w odwodzie stały armie Frontu Stepowego gen. Iwana Koniewa. Siły te dysponowały 3306 czołgami i działami samobieżnymi.

Tygrys z 503 Batalionu Czołgów Ciężkich pod Kurskiem

Armia Czerwona była okopana i przygotowana by odeprzeć natarcie Wehrmachtu, a następnie przeprowadzić szybki kontratak. W rejonie Kurska obrońcy wykopali 5000 kilometrów okopów i przejść, założyli 4000 min i rozciągnęli niesamowite ilości drutu kolczastego, w tym drutu pod napięciem. Pozycje sowieckie wręcz uginały się od broni przeciwpancernej, a teren przed nimi roił się od min przeciwczołgowych. Czołgi Wehrmachtu miały wjechać prosto w tę gorliwie przygotowywaną pułapkę, której powodzenie miało zmienić losy całej II Wojny Światowej.

Początek walk

Rosjanie wiedzieli nawet, gdzie i kiedy dokładnie uderzy wróg. 5 lipca, czyli w dzień rozpoczęcia bitwy, to oni pierwsi poderwali samoloty i spróbowali zaatakować niemieckie lotniska, gdzie znajdowały się przygotowane do startu maszyny Luftwaffe. Niemieckich sił powietrznych nie udało się zaskoczyć, więc wywiązała się bitwa powietrzna, podczas której tylko tego dnia Rosjanie stracili ponad 430 samolotów, a III Rzesza jedynie 26 maszyn.

Nad ranem rozpoczęła się niemiecka ofensywa pod Kurskiem, poprzedzona intensywnym ostrzałem ze strony Armii Czerwonej. Mimo początkowych strat, zasieków, okopów, drutów kolczastych, min i przewagi liczebnej przeciwnika, Wehrmacht w kilku miejscach przedarł się przez sowiecką obronę. Na ich niekorzyść działał teren, ponieważ czołgi grzęzły w błocie, a ich wyciąganie potrafiło trwać nawet wiele godzin. Dodatkowo, spełniło się ostrzeżenie generała Guderiana – nowe czołgi średnie, Pantery, okazały się być niezwykle awaryjne. przykładem mogą być tutaj dwa bataliony czołgów 10. Brygady Pancernej, które rano 5 lipca miały na wyposażeniu 200 Panter. Tego samego dnia w godzinach wieczornych sprawnych pozostało jedynie 40 z nich! Na szczęście dla pancerniaków Hitlera, przez noc udało im się zreperować następnych 100.

W walce sprawdzały się za to nowoczesne pancerne kolosy Hitlera, czyli Panzerkampfwagen VI Tiger. Tygrysy z 13. Kompanii, plutonu słynnego ppor. Michaela Wittmanna pod Kurskiem rozpoczęły swój bojowy marsz od eliminacji sowieckiego punktu obrony przeciwpancernej i rozbicia pierwszej linii obrony. Następnie stoczyły krótką potyczkę z plutonem T-34, które zostały przez nich zmuszone do odwrotu. Podczas natarcia na drugą linię sowieckiej obrony Wittmann został wezwany na pomoc plutonowi ppor. Wendorffa, który został otoczony przez kilkanaście T-34. As pancerny posłał dwa Tygrysy do ataku na sowieckie umocnienia, a sam obrał kurs na okrążony niemiecki pluton. W kilka minut zniszczył trzy wrogie T-34. Tego dnia Wittmann samodzielnie zniszczył osiem T-34 i osiem dział przeciwpancernych.

Sowieckie pozycje przeciwpancerne pod Kurskiem
Cassowary Colorizations via Flickr (https://www.flickr.com/photos/cassowaryprods/34834747431)

Zahamowane natarcie

Drugiego dnia natarcia niemiecka pięść pancerna zaczęła tracić impet. Były odcinki, gdzie czołgi i piechota Wehrmachtu miały przed sobą pola minowe, okopane T-34 i stanowiska przeciwpancerne, których nie dawało się pokonać. Mimo to natarcia prowadzone przez Tygrysy wciąż miejscami pozwalały przełamać sowiecką obronę. Dość skuteczną okazała się być taktyka tworzenia formacji czołgów, która kształtem przypominała dzwon. Jej trzon i front składał się z ciężkich Tygrysów, a boki obsadzano czołgami średnimi. Przewaga nowych czołgów niemieckich nad jednostkami sowieckimi była momentami miażdżąca – sam ppor. Michael Wittmann 7 lipca ponownie niósł śmierć sowieckim pancerniakom i samodzielnie zniszczył siedem T-34 i 19 dział przeciwpancernych.

7 lipca Niemcy zastosowali nową metodę niszczenia sowieckich czołgów jadących na front. Do Stukasów, czyli Junkersów Ju 87 doczepiono działka 57 mm i z ich pomocą atakowano kolumny pancerne Armii Czerwonej. Efekt przerastał oczekiwania dowódców – po wielu takich akcjach na polu bitwy pozostawało kilkadziesiąt dymiących sowieckich pojazdów.

Mozolne natarcie Niemców powoli traciło swój impet, a opór Armii Czerwonej konsolidował się. Te kilka dni walk kosztowało ich ogromne ilości sprzętu i zasobów. Straty ludzkie były znaczne, jednak i tak mniejsze niż Rosjan. Feldmarszałek Manstein zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę i uderzyć II Korpusem Pancernym SS na Prochorowkę, by przebić się w kierunku Kurska. Operacja ta zbiegła się z kontrnatarciem Sowietów – na rozkaz Stalina generał Watutin 12 lipca rozkazał 5., 6., 7. Armii Gwardii i 1. i 5. Armii Pancernej Gwardii atak na niemiecką Grupę Armii „Południe”.

Niemiecki żołnierz ogląda zniszczony czołg T-34, 40 km od Prochorowki.
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Bitwa pancerna pod Prochorowką

To właśnie wokół Prochorowki rozegrała się największa bitwa pancerna II Wojny Światowej. Na dystansie 5 km naprzeciw siebie stanęło ponad tysiąc czołgów, a ich starcia były niesamowicie zażarte. Pojazdy niemieckie starały się korzystać ze swojej snajperskiej przewagi i trzymać wrogie maszyny na dystans, jednak Sowieci mieli szczęście i ich czołgi parły naprzód i podjeżdżały blisko Niemców dzięki pyłowi, który unosił się nad polem bitwy. Mimo to, 12 lipca na jeden zniszczony niemiecki czołg lub działo przypadało 4-5 straconych sowieckich pojazdów pancernych, choć to Armia Czerwona miała dwukrotnie większą przewagę sprzętu (300 czołgów i dział przeciwko 600 – 800. Tutaj podawane są różne dane).

To, jak bezwględnie walczono pod Prochorowką, może świadczyć fakt, że zdarzyły się przypadki taranowania wrogich pojazdów przez czołgi, którym zabrakło amunicji.

Walcząc na tak bliski dystans, ciężkie Tygrysy nie mogły manewrować tak sprawnie jak zwinniejsze T-34. Ich potężny przedni i boczny pancerz był trudny do spenetrowania, jednak Sowieci starali się je zachodzić z tyłu i niszczyć, unikając przy tym ognia straszliwych niemieckich armat 88 mm.

Mimo dużej awaryjności, sprawne egzemplarze Panter okazały się dominować pole bitwy. Ich celna i potężna armata 75 mm mogła przebić każdy wrogi czołg obecny pod Kurskiem, a ani jedno trafienie w przedni pancerz którejkolwiek z Panter nie okazało się groźne. Jak wspomniano wyżej, większość z nich zawiodła przez liczne problemy techniczne. Po stronie niemieckiej w bitwie brały udział także czołgi średnie – „konie pociągowe niemieckiej armii” Panzery IV i mała liczba Panzerów III. Sowieci korzystali głównie z T-34, jeszcze w słabszej wersji z armatą 76 mm, która nie dawała im dużej szansy w normalnym starciu przeciwko Tygrysom i Panterom, jednak dobrze dawała sobie radę przeciwko Panzerom IV.

Nie można zapomnieć, że w bitwie wykazały się także inne pojazdy, a nawet zwierzęta. Na dalekich dystansach jedynym godnym przeciwnikiem dla niemieckich pancernych kolosów okazało się być działo samobieżne SU-152. Pociski wystrzelone z jego 152-mm armaty miały straszliwą siłę – potrafiły dosłownie przełamywać niemieckie czołgi w pół. Po bitwie pod Kurskiem ten niszczyciel uzyskał miano „zwieroboj”, czyli z rosyjskiego „pogromca zwierząt”, mając na myśli to, jak dobrze spisywał się przeciwko nowym czołgom III Rzeszy. Niemcy także użyli pod Kurskiem działa samobieżnego Ferdinand, dysponującego armatę 88 mm. Miało ono jednak mały problem – konstruktorzy zapomnieli umieścić w nim karabiny maszynowe, więc łatwo padało ofiarą piechoty.

Co ciekawe, jedną z najskuteczniejszych broni przeciwko oddziałom pancernym Wehrmachtu i SS były… psy, którym Rosjanie przyczepiali ładunki wybuchowe i wysyłali przeciwko niemieckim czołgom.

Grób kaprala Heinza Kühla, Niemca walczącego pod Kurskiem
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Klęska Cytadeli

15 lipca wykrwawiona niemiecka Grupa Armii „Środek” została przerwana przez sowieckie fronty Zachodni i Briański. Oddziały Grupy „Południe” wycofały się na pozycje wyjściowe sprzed operacji „Zitadelle” i rozpoczęły obronę swoich pozycji. To był koniec niemieckiej ofensywy pod Kurskiem, a do jej fiaska przyczynił się sam Adolf Hitler, który 13 lipca odesłał część sił na Sycylię, gdzie właśnie wylądował aliancki desant. Na rosyjskich stepach III Rzesza straciła 416 tys. żołnierzy, a Rosjanie – aż 1 mln 680 tys. ludzi. Niemieckie siły pancerne uzupełnione z ogromnym trudem i precyzyjnie przygotowywane na wielką bitwę, były niezdolne do prowadzenia jakichkolwiek działań ofensywnych.

Dowództwo Armii Czerwonej postanowiło wykorzystać okazję i zaatakować osłabionego, wyczerpanego przeciwnika. 3 sierpnia przez Biełgorod i Charków ruszyła wielka ofensywa, która w ciągu 21 dni odepchnęła Wehrmacht na 140 km na zachód. Jak pokazała historia, Rosjanie nie oddali już Hitlerowi inicjatywy strategicznej na froncie wschodnim, a hordy Stalina swój marsz na zachód zakończyły dopiero dwa lata później, w Berlinie.

II Wojna Światowa uznawana jest za jeden z najważniejszych konfliktów w dziejach ludzkości. Wojna ta zmieniła balans sił na całym świecie, przesunęła wiele granic i przyniosła zniszczenie niezliczonej ilości miejsc na kilku kontynentach.

Jedyny poważny atak na amerykańską ziemię miał miejsce 7 grudnia 1941 roku w Pearl Harbor, a reszta zmagań wojennych miała miejsce w Europie, Afryce, Azji i na oceanach – na Atlantyku i Pacyfiku. Choć kontynent amerykański nie ucierpiał bezpośrednio, wojna i tak odcisnęła poważne piętno na życiu mieszkańców Stanów Zjednoczonych.

Rozpoczęło się racjonowanie jedzenia, ubrań, benzyny i innych produktów codziennego użytku. Szczególnie potrzebny był metal, który musiał pokryć ogromnie rosnące zapotrzebowanie machiny wojennej USA. Jak łatwo sobie wyobrazić, to wszystko miało duży wpływ na przemysł samochodowy – nagle materiały potrzebne do budowy nowych samochodów musiały być użyte w celu budowy nowych maszyn wojennych. Co stało się z branżą motoryzacyjną w czasie II Wojny Światowej?

Zmiana w produkcji

Amerykańskie Biuro Zarządzania Produkcją (The Office of Production Management) zamroziło sprzedaż i dostawę samochodów do konsumentów 1 stycznia 1942, krótko po ataku na Pearl Harbor. 16 stycznia prezydent Franklin D. Roosevelt ustanowił Zarząd Produkcji Wojennej (War Production Board), aby regulować dystrybucję materiałów i paliw potrzebnych do prowadzenia wojny. Produkcja samochodów ustała całkowicie w lutym 1942 roku, a zapas nowych pojazdów wyniósł 520 000 sztuk. Producenci dostali pozwolenie na „racjonalną” sprzedaż aut z tej puli dla „najważniejszych kierowców” w kraju.

W kwietniu została uformowana składająca się z przedstawicieli przemysłu samochodowego Rada Samochodowa dla Produkcji Wojennej (the Automotive Council for War Production), której celem było dzielenie się informacjami i zasobami w przygotowaniach do przestawienia fabryk z produkcji pojazdów cywilnych na wytwarzanie wojskowych ciężarówek, jeepów, czołgów, samolotów i innych maszyn wojskowych. Poza tym niezbędna była także masowa produkcja zaopatrzenia żołnierzy, czyli hełmów, amunicji, bomb, torped i innych. Fabryki w krótkim czasie musiały całkowicie zmienić swoją działalność – dosłownie z dnia na dzień najwięksi producenci samochodów znaleźli się w przemyśle wojennym.

Na początku 1944 roku, zapas nowych samochodów w Stanach Zjednoczonych wynosił już tylko 30 000 sztuk i jesienią tamtego roku producenci tacy jak Chrysler, Fisher Body (General Motors), Ford i Nash uzyskały zgodę na ulokowanie pewnych zasobów i sił w pracę nad nowymi modelami samochodów, póki prace te nie konfliktowały z trwającą produkcją wojenną.

Co dokładnie producenci samochodów wytwarzali w okresie wojennym?

Podczas II Wojny Światowej wytwórcy samochodów mieli za zadanie produkować duże spektrum pojazdów wojskowych, amunicji i pozostałego ekwipunku potrzebnego żołnierzom na obu frontach. W cywilnych fabrykach powstały takie czołgi jak Fisher Body Grand Blanc, Ford M10 Wolverine i M18 Hellcat, produkowany przez Buick Motor Car Division (General Motors).

Producenci musieli także produkować części do samolotów sił powietrznych, w tym do słynnego bombowca Boeing B-29 Superfortress o nazwie „Enola Gay” który zrzucił bombę atomową na Hiroshimę – 5,5 metrowa część przednia kadłuba bombowca była stworzona przez Chryslera. Sam Chevrolet wyprodukował 60 000 silników dla samolotów pomiędzy 1942, a 1945, razem z 500 000 sztukami ciężarówek, 8 000 000 pociskami artylerii i wieloma innymi.

Gdy II Wojna Światowa dobiegła końca w 1945 roku, zsumowana wartość sprzętu wyprodukowanego przez przemysł samochodowy w Stanach Zjednoczonych wyniosła ponad 29 000 000$ (ponad 400 mln$ przeliczając na współczesną wartość nabywczą). Koniec konfliktu zbrojnego przyniósł producentom powrót do budowy nowych samochodów, a te stworzyły po latach piękny rozdział w amerykańskiej motoryzacji.

Ten artykuł został napisany przez naszego partnera, Camo Trading.

W roku 1805 Europa była od 10 lat pogrążona w wojnie. Po zwycięskich kampaniach na kontynencie, cesarz Francji Napoleon zwracał właśnie swoje oczy w kierunku swojego kolejnego wroga – Wielkiej Brytanii. Na drodze do inwazji na Wyspy stał kanał La Manche i brytyjska marynarka wojenna, która miała za zadanie powstrzymać i zniszczyć zagrażającą Imperium połączoną flotę francusko – hiszpańską. W październiku 1805 roku Wielka Brytania przyparła do muru nieprzyjacielską flotę, która schroniła się w hiszpańskim porcie w Kadyksie. Brytyjczycy zdawali sobie sprawę z tego, że Napoleon był niepokonany na lądzie – jednak na morzach to oni byli stroną dominującą i musieli to potwierdzić za wszelką cenę.

Brytyjski admirał Horatio Nelson
Lemuel Francis Abbott via Wikimedia Commons

Horatio Nelson idzie na wojnę

Osobą, na której barkach spoczywał ten obowiązek, był najsłynniejszy morski dowódca w historii brytyjskiej floty, znany ze swojego niepokornego charakteru, charyzmy i umiejętności dowódczych – admirał Horatio Nelson. Uwielbiany przez żołnierzy, był świetnym strategiem, oraz odważnym i doświadczonym żołnierzem. Nelson uczestniczył w wyprawach morskich do Indii, wojnach z Francją i Danią przeciwko którym odniósł trzy wielkie zwycięstwa: pod Abukirem, pod Kopenhagą i pod Trafalgarem. W trakcie swojej służby stracił wzrok w prawym oku i prawe ramię.

Cel – zniszczenie francuskiej floty

W tamtym czasie bitwy morskie miały raczej ustalony schemat: wrogie floty ustawiały się w szykach liniowych równolegle do siebie i rozpoczynały wzajemny ostrzał burtowy. Takie starcia mogły trwać nawet kilka dni, a czasem kończyły się bez wyraźnego rozstrzygnięcia. Takie rozwiązanie totalnie nie interesowało ani Nelsona, ani brytyjskich polityków. Należało postawić wszystko na jedną kartę – flota francuska musiała być zniszczona, oddalając tym samym groźbę inwazji na Wielką Brytanię i potwierdzając niepodzielnie panowanie Imperium na morzach.

Okręt flagowy Nelsona spod Trafalgaru, HMS Victory. Obecnie służy jako okręt – muzeum w Portsmouth.
David Hewitt via Wikimedia Commons

Wychodząc z takiego założenia Nelson przygotował plan ataku, który był jednocześnie ryzykowny i dawał nadzieję na wyeliminowanie okrętów Napoleona z późniejszych działań wojennych. Brytyjski admirał zamierzał uformować dwie kolumny które miały płynąć prostopadle do połączonej floty i brutalnie przedrzeć się do środka wrogiego zgrupowania i zniszczyć je walcząc na bliskim dystansie. Szyk Francuzów miał działać wtedy na ich niekorzyść, umożliwiając brytyjskim artylerzystom niszczenie okrętu po okręcie korzystając z przewagi ogniowej i świetnego wyszkolenia Brytyjczyków. Plan ten miał jednak słaby punkt – przed dopłynięciem do Francuzów flota Imperium musiała znieść prawie godzinny ostrzał burtowy wrogich okrętów.

Siły przeciwników

Nelson wiedział, że połączona flota hiszpańsko – francuska miała przewagę liczebną nad siłami brytyjskimi. Dowódca Francuzów,  Pierre-Charles Villeneuve dysponował 33 okrętami liniowymi i 5 fregatami ( w tym największymi okrętami tamtych czasów – hiszpańskimi: 130 – działowcem Santisima Trinidad i mającymi po 122 działa Príncipe de Asturias i Santa Ana), podczas gdy Nelson miał odpowiednio: 27 liniowców, z których najcięższe miały po 100, a mniejsze po 67 dział. a także 4 fregaty. Oprócz różnicy w ilości okrętów, istniały także duże różnice w ich budowie i właściwościach które należało wówczas wziąć pod uwagę.

Francuskie liniowce, które znalazły się pod Trafalgarem cechowały się świetną hydrodynamiką i solidną konstrukcją. Dodatkowo, były dość szybkie. Podobnie groźnie prezentowały się okręty hiszpańskie, budowane głównie jako ochrona konwojów płynących do Europy z Ameryki Południowej. Były one dobrym połączeniem zdolności bojowej, wytrzymałości i wysokich prędkości, jakie mogły osiągać.

Początek bitwy pod Trafalgarem. Dobrze widoczne rozbicie szyku torowego połączonej floty przez dwie kolumny brytyjskie.
Nicholas Pocock via Wikimedia Commons

Trzeba także wspomnieć o bardzo ważnym fakcie który mógł zdecydować o wyniku bitwy, a mianowicie o wyszkoleniu załóg. Brytyjscy marynarze mieli za sobą duże doświadczenie bojowe i kilka ostatnich miesięcy spędzonych na morzu. Mogli swobodnie ćwiczyć walkę, strzelanie, i manewry na otwartym akwenie. Francuzi i Hiszpanie, którzy byli zamknięci w Kadyksie, nie mieli takiej możliwości. Czas ten spędzali głównie na lądzie, a ich okręty stały w porcie – nie było więc mowy o jakimkolwiek strzelaniu z dział. Ten brak treningu, lenistwo miał się później katastrofalne odbić na późniejszej zdolności bojowej połączonej floty. Dodatkowo, flota francuska była tylko cieniem swojej potęgi sprzed Rewolucji Francuskiej, podczas której kadry oficerskie straciły życie, bądź odeszły z marynarki, a okręty gniły w portach. Brak wyszkolenia i doświadczenia był dla Francuzów tragiczny w skutkach podczas bitwy, która miała właśnie nadejść – w tym właśnie swoich szans upatrywał brytyjski admirał, który zdecydował się na tak śmiały i nieszablonowy atak.

Bitwa

21 października Villeneuve wyprowadził swoje okręty w morze. Ustawiona w szyku liniowym, połączona flota Napoleona zajmowała cały horyzont. Około południa, gdy Francuzi i Hiszpanie znajdowali się na wysokości przylądka Trafalgar, doścignęły ich siły brytyjskie atakując dwoma kolumnami w poprzek szyku liniowego okrętów Napoleona. Pierwszą kolumnę prowadził osobiście Nelson na okręcie flagowym Victory, a drugą hrabia Cuthbert Collingwood na Royal Sovereign. Z powodu słabego wiatru Brytyjczycy przed dopłynięciem do wrogich linii byli aż przez godzinę ostrzeliwani z dział burtowych Francuzów, nie mogąc przy tym samemu odpowiedzieć ogniem.

Schemat bitwy
Alexander Keith Johnston via Wikimedia Commons

Około godziny 12:45 Victory przeciął linie przeciwnika rozpoczynając walkę na bliskim dystansie mającą postać pojedynków pomiędzy okrętami. Minąwszy francuski okręt flagowy Bucentaure i liniowiec Redoutable, spuścił dewastującą salwę burtową na Bucentaure, która zabiła, lub raniła dużą część załogi okrętu. Mający przewagę taktyczną i ogniową Brytyjczycy siali spustoszenie wśród reszty floty Villeneuve’a i szala zwycięstwa szybko zaczęła przechylać się na ich stronę, jednak wówczas w śmiertelnym zagrożeniu znalazł się sam Nelson. Do Victory podpłynął francuski 74-działowiec Redoutable – jedyny okręt połączonej floty, ktory był w stanie nawiązać walkę i pokonać brytyjski flagowiec.

Kapitan Redoutable, Jean Jacques Lucas podczas przymusowego pobytu w Kadyksie przewidział, jak brak wyszkolenia i treningów wpłynie na późniejszą bitwę z Brytyjczykami. Dlatego jego załoga w pocie czoła ćwiczyła to, co była wstanie podczas cumowania w porcie, czyli strzelanie, abordaż i walkę wręcz. Pod Trafalgarem śmiertelnie zaskoczyli załogę Victory, najpierw za pomocą broni palnej zabijając większość ludzi na górnym pokładzie, a następnie przeprowadzając kolejne próby abordażu.

Nelson ani myślał chować się przed kulami i przez cały czas przechadzał się spokojnie po pokładzie, mając w pogardzie niebezpieczeństwo i chcąc motywować w ten sposób swoich żołnierzy do walki. Ubrany inaczej niż reszta, obwieszony medalami admirał był doskonałym celem dla francuskich strzelców. Po godzinie 13:00 jeden z nich zdołał wystrzelić kulę, która trafiła Nelsona w kręgosłup. Śmiertelnie ranny dowódca od razu rozkazał, aby zniesiono go pod pokład, nie chcąc aby widok jego samego konającego na swoim okręcie wpłynął negatywnie na morale marynarzy.

Moment postrzelenia Nelsona przez francuskiego strzelca
Denis Dighton

Bitwa toczyła się nadal; niedługo później z przeciwnej burty Redoutable podpłynął brytyjski liniowiec Temeraire i za pomocą kilku morderczych salw zmusił francuską załogę do poddania się. Chwilę wcześniej kapitan Lucas dysponował zaledwie 99 z 643 ludzi i ani myślał zaprzestać ataków na Victory.

Reszta francuskiej floty była rozgromiona. Wielka Brytania nie straciła ani jednego okrętu, podczas gdy straty Francji i Hiszpanii wyniosły aż 21 przejętych okrętów (plus jeden zniszczony), ponad 3200 zabitych, prawie 2500 rannych i 4000 pojmanych ludzi.

Admirał Horatio Nelson umarł o godzinie 16:30, mając świadomość ogromu zwycięstwa, które zdołał odnieść. Jego śmiały i ryzykowany plan pozwolił na zniszczenie francuskiej floty, jednak kosztował życie jednego z najlepszych morskich dowódców jakich widziała historia. Ostatnie słowa admirała brzmiały „God and my country”, czyli „Bóg i moja ojczyzna„. Wcześniej słyszano go wypowiadającego zdanie „Thank God I have done my duty” – „Dzięki Bogu, spełniłem swój obowiązek„.

HMS Sandwich i HMS Temeraire walczące z Bucentaure
Auguste Mayer

Po bitwie

Francuski wiceadmirał Pierre Charles Silvestre de Villeneuve został wzięty do niewoli i po kilkumiesięcznym areszcie na Wyspach Brytyjskich dostał pozwolenie powrotu do Francji. 22 kwietnia 1806 został znaleziony martwy w swoim domu w Rennes, mając w swojej piersi kilka ran kłutych. Francuska policja stwierdziła samobójstwo, jednak możliwe jest, że został on zamordowany z rozkazu Napoleona, który nie mógł wybaczyć wiceadmirałowi nieudolnego dowodzenia pod Trafalgarem. W momencie swojej śmierci Villeneuve był ostatnim żyjącym z trójki dowódców spod Trafalgaru (hiszpański admirał Federico Carlos Gravina y Nápoli zmarł 9 marca z powodu ran otrzymanych w bitwie).

Zwycięstwo trafalgarskie nie tylko oddaliło widmo ewentualnej inwazji wojsk Napoleona na Wyspy Brytyjskie, ale przede wszystkim ugruntowało morską hegemonię floty Brytyjczyków i umożliwiło im potężny rozwój imperium kolonialnego.

W 1809 roku Finlandia utraciła swoją niepodległość na rzecz Imperium Rosyjskiego i na mapach istniała jako Wielkie Księstwo Finlandii, państwo podległe carom. Wolność odzyskała dopiero w 1917 roku, korzystając z wojny domowej w Rosji i do wybuchu II Wojny Światowej pozostawała krajem neutralnym, jednak utrzymujących bliskie stosunki dyplomatyczne i wojskowe z Niemcami. Przez cały ten czas nad Finami wisiała groźba inwazji ze strony ZSRR, które to nie pogodziło się z odłączeniem się jednej ze swoich „prowincji”, a także chciało wyeliminować groźbę ewentualnego niemieckiego ataku przez fińskie terytorium w przypadku wojny. Sowieci wysuwali coraz to śmielsze żądania (głównie terytorialne) których dumni Finowie nie akceptowali.

Żołnierze Armii Czerwonej w Finlandii. Widoczny brak ich zimowego umundurowania.
Źródło: N. Petrov and V. Temin, via Wikimedia Commons

26 listopada 1939 roku, czyli już po ataku i zdobyciu m. in Polski, ZSRR dokonał prowokacji w małej wiosce Mainila niedaleko granicy z Finlandią. Armia Czerwona sama ostrzelała własne terytorium, a następnie za sprawców ogłoszono fińską artylerię, przez co Sowieci zyskali pretekst do uderzenia na mniejszego sąsiada. Terytorium Finlandii zaatakowali 30 listopada, uderzając w sile 450 000 ludzi, szybko osiągając zbiór umocnień na Przesmyku Karelskim zwanych Linią Mannerheima. 80 000 tysięcy Finów broniło się dzielnie i sprytnie, korzystając z maskowania, znajomości terenu, dyscypliny i zręcznego ostrzału artylerii. Fińscy dowódcy nie przestraszyli się wojsk Stalina, co mogą zobrazować słowa marszałka Carla Gustafa Mannerheima, który powiedział: Jest ich tak wielu, a nasz kraj jest taki mały, gdzie my ich wszystkich pogrzebiemy?”. Wciąż jednak mieli przeciwko sobie prawie pół miliona wrogów, wspieranych przez lotnictwo i czołgi.

Sowieci nie wiedzieli, że niedaleko frontu znalazła się wioska Rautjärvi, rodzinna miejscowość Simo Häyhä – miejscowego rolnika i myśliwego w stopniu kaprala rezerwy. Häyhä, który był świetnym strzelcem natychmiast ruszył na Linię Mannerheima i został włączony do kilkuosobowego zespołu narciarzy, mających za zadanie polować na Rosjan korzystając z szybkości i zdolności maskowania. Najeźdźcy zwykle byli dla fińskich strzelców łatwym celem, ponieważ nie mieli nawet zimowych (białych mundurów) a ich czołgi były pomalowane na ciemne kolory.

Simo Häyhä po otrzymaniu swojego karabinu M28
Finnish Military Archives via Wikimedia Commons

Simo Häyhä codziennie samotnie wybierał się do lasu, by polować na czerwonoarmistów. Zaopatrzony w śnieżny kamuflarz, uzbrojony w karabin snajperski Mosin i w przeznaczony do walki na bliskie odległości karabin maszynowy Suomi KP szczególnie wypatrywał radzieckich dowódców, oficerów politycznych, saperów i artylerzystów których to starał się likwidować w pierwszej kolejności. Szybko został ochrzczony mianem „Biała Śmierć”, ponieważ był dla najeźdźców niewidoczny i śmiertelnie skuteczny. Rosjanie panicznie bali się go i opowiadali sobie nawzajem historie o jego umiejętnościach.

Przede wszystkim Häyhä był niewidoczny dla wroga. Cały ubrany w śnieżny kombinezon, z białą maską zasłaniającą twarz doskonale zlewał się z otoczeniem. Aby ukryć parowanie własnego oddechu, w ustach trzymał bryłki śniegu, a żeby nie wzbudzać pyłu po wystrzale – śniegowe zaspy polewał wodą. Był zdolny całymi godzinami trwać nieruchomo będąc zagrzebanym w zaspie na trzaskającym mrozie sięgającym nawet -40°C, czekając na sposobność do strzału. Przez ten cały czas używał głównie prostego karabinu M/28-30 (zmodyfikowanej wersji starego rosyjskiego Mosina) bez celownika optycznego, posiadającego jedynie muszkę i szczerbinkę – mimo to potrafił zabić człowieka z odległości nawet 500m. Twierdził, że posiadając celownik musiałby za każdym razem unosić głowę wyżej, co naraziłoby go na wykrycie przez wrogiego strzelca. Co ciekawe, Simo starał się nie celować w głowy swoich wrogów. Uważał, że klatka piersiowa jest większym, a przez to pewniejszym celem i dlatego starał się wybierać ten punkt na ciele przed naciśnięciem spustu.

Umundurowanie Simo Häyhä podczas wojny zimowej
Źródło: SotamuseoSuomenlinna via Wikimedia Commons

Wyposażony w prostą (lecz sprawdzoną) broń, a jednocześnie świetnie znający teren i swoje możliwości Simo Häyhä przez ponad trzy miesiące niczym kostucha metodycznie i bezwględnie niósł śmierć wrogom Finlandii, zabijająć średnio 5 czerwonoarmistów jednego dnia!.

Armia Czerwona starała się wyeliminować Fina, który bezkarnie dziesiątkował jej szeregi. Wysłany w celu zabicia Simo snajper został przez niego zastrzelony, gdy promienie słoneczne odbiły się od jego celownika optycznego zdradzając jego pozycję. Przez następne dni wojny najeźdźcy za pomocą artylerii bombardowali każde miejsce, gdzie tylko podejrzewano obecność Fina, licząc na to że genialny snajper zginie podczas brutalnego ostrzału – ten jednak zawsze potrafił ujść z życiem, tylko raz tracąc swój płaszcz przez zdetonowany w pobliżu szrapnel i innym razem odnosząc lekkie rany podczas ostrzału artyleryjskiego.

Ostatnim dniem polowania na żołnierzy Armii Czerwonej był dla Simo 6 marca 1940 roku, gdy jako zwykły piechur uczestniczył w osłanianiu odwrotu fińskiej piechoty wycofującej się przed sowieckim kontratakiem. Zabił swojego 505. wroga – Rosjanina, który chwilę wcześnie odstrzelił mu pół twarzy korzystając z zakazanego pocisku eksplodującego, którego wybuch pozbawił Simo pół szczęki. Zakrwawionego, ledwo żywego snajpera szybko ewakuowano poza front i gdy po 11 dniach śpiączki odzyskał przytomność, Wojna Zimowa już się skończyła. Jego powrót do zdrowia trwał kilkanaście miesięcy i wymagał przeprowadzenia 26 operacji.

Simo po wojnie, 1940 rok
Joachim Idland via Wikimedia Commons

Podaje się, że za pomocą snajperskiego Mosina zabił 259 Rosjan, a także taką samą liczbę korzystając ze zwykłego pistoletu Lahti i pistoletu maszynowego Suomi KP – nawiasem mówiąc, późniejsza radziecka Pepesza była kopią tego świetnego fińskiego karabinu. Zabicie ponad 500 wrogów zajęło Simo około 100 dni, co dzisiaj wydaje się być absolutnie nieprawdopodobne, tymbardziej że sławny Fin działał zupełnie sam, nie mając niczego poza prostą bronią bez nowoczesnych celowników.

Podczas wojny zimowej Finowie stracili 23 000 ludzi, zaś ZSRR – ponad 200 000 (dokładna liczba nie jest znana), plus ponad 2000 czołgów i pojazdów opancerzonych i prawie 1000 samolotów. Na mocy zawartego traktatu pokojowego Finlandia straciła 35 tys. km² swego terytorium. Niewielki i pozbawiony większego znaczenia obszar ziemi Związek Radziecki zdobył tak ogromnym kosztem, że jeden z radzieckich generałów skomentował to słowami Zdobylismy akurat tyle ziemi, aby pochować poległych„.

Simo Häyhä zmarł w 2002 roku niedaleko swojej rodzinnej miejscowości Rautjärvi, – tej samej, skąd 63 lata wcześniej wyruszał bronić swojej ojczyzny przed oddziałami Stalina. Po wojnie został awansowany do stopnia podpurucznika i obsypany medalami, zajął się polowaniem i hodowlą psów i nigdy nie wyszedł za mąż. Po wojnie niechętnie mówił o swoich przeżyciach w latach 1939 – 1940, jednak pod koniec życia zaczął chętniej dzielić się swoją historią. Gdy w 1998 poproszono go o skomentowanie jego straszliwego rekordu ustanowionego podczas wojny zimowej, Simo skromnie, jak na bohatera przystało, odpowiedział:

Robiłem to, co mi kazano – najlepiej, jak mogłem”

Krótka historia Szkocji

Pierwsze ślady zasiedlania przez ludzi północnej części Wysp Brytyjskich szacuje się na okolice 5000 roku p.n.e. 400 lat po narodzinach Chrystusa na wyspy zaczęli przybywać Celtowie i to ich zwyczaje i wierzenia ukształtowany tożsamość kulturową późniejszych Szkotów. Celtyckie poczucie przynależności plemiennej miało bezpośredni wpływ na powstanie szkockich rodów, których przedstawiciele przez stulecia nie podporządkowali się władzy centralnej, gdyż czuli lojalność głównie wobec swych rodzin i ich interesów.

Początki jednoczenia celtyckich plemion Szkotów i Piktów (jak nazywali ich Rzymianie) miały miejsce wraz z rozwojem chrześcijaństwa. Za pierwszego chrześcijańskiego władcę północnej części Wysp uznaje się Kennetha MacAlpine’a, który w 843 roku założył królestwo o nazwie Alba. Jej mieszkańcy długo opierali się inwazjom Anglosasów, zachowując odrębną kulturę królestwa, przyjmując jednak od sąsiadow niektóre zmiany ustrojowe – takie jak podział administracyjny (system hrabstw) i system sprawiedliwości.

Wraz z biegiem czasu w łaski Edynburga wkupywali się możni z francuskich północnych prowincji, którzy w zamian za szkockie ziemie oddawali nowemu królowi do dyspozycji oddziały jazdy. Często jednak przybysze cechowali się podwójną lojalnością. Szkocja zaczęła wyraźnie dzielić się na dwa regiony – południowy, zróżnicowany narodowościowo Lowlands i północny Highlands, gdzie dominował podział plemienny.

Kłopoty Szkocji zaczęły się od tragedii rządzącego tam rodu Canmore. Serię nieszczęść zapoczątkowała śmierć 35-letniej Małgorzaty, żony szkockiego króla Aleksandra III. Sześć lat później zmarł ich młodszy syn, dwa lata później starszy syn i córka. Sam Aleksander III zginął niedługo później łamiąc kark podczas upadku z konia. Ostatnią żyjącą osobą z ich rodu pozostała wnuczka króla, młoda Małgorzata, która przebywała wtedy na dworze króla Norwegii. Ta jednak dostała gorączki w trakcie powrotu do kraju i także zmarła. Z powodu braku prawowitego władcy, Szkotom zajrzało w oczy widmo wojny o tron.

Utrata niepodległości

Starania o koronę rozpoczęli przedstawiciele kilku szkockich możnych rodów. Aby uniknąć walki między nimi, o mediację poproszono króla Anglii Edwarda I Plantageneta, zwanego Długonogim. Ten jednak, zamiast podjąć się arbitrażu, sam zażądał hołdu od szkockiej szlachty. Wielu możnych (szczególnie tych, którzy mieli ziemie w Anglii lub Francji) nie chciało narazić się na jego gniew i nie stawiało mu oporu. Edward I wyznaczył na króla Szkocji swojego człowieka-marionetkę, Jana Balliola a ten szybko złożył Długonogiemu przysięgę lenną. Tym samym Szkocja w ten tragiczny sposób znalazła się na łasce swojego południowego sąsiada.

Gdy w 1294 roku Anglia rozpoczęła wojnę z Francją, Szkoci skorzystali z okazji i wymówili posłuszeństwo Edwardowi, zawierając jednocześnie przymierze z Francją. Angielski król szybko zebrał armię i wyruszył na północ, aby siłą narzucić swoją wolę szkockim lordom. Ci rozpoczęli wojnę od złupienia przygranicznych miasteczek i wiosek, jednak nie udało im się zdobyć zamków w Wark i Carlisle. Tymczasem wojsko Edwarda I przeszło rzekę Tweed i obległo, a następnie krwawo zdobyło portowe miasto Berwick. Anglicy rozpoczęli marsz na północ.

W kwietniu 1296 roku armia angielska obległa szkocki zamek Dunbar. Załodze z pomocą pospieszyła armia pod dowództwem Johna Comyna, brata właścicielki zamku. Anglicy pod dowództwem doświadczonego Johna de Warenne, hrabiego Surrey, wyszły im naprzeciw i obie armie spotkały się na wzgórzach Lammermoor Hills. De Warenne widząc przewagę liczebną i lepszą pozycję Szkotów uciekł się do fortelu pozorując odwrót własnych oddziałów. Armia Comyna wpadła w pułapkę i zaczęła gonić Anglików, ci jednak momentalnie zmienili front i przyjęły uderzenie w karnym szyku, zatrzymując uderzenie bezwładnej szkockiej masy i umożliwiając kawalerii dokończenie dzieła zniszczenia. Klęska Szkotów była całkowita – zginęło wielu ludzi, a do niewoli dostała się duża część ichniejszej szlachty. Edward I wiedział, że skłóceni między sobą pozostali możni nie byli zdolni do sformowania jakiejkolwiek obrony kraju i bezzwłocznie koronował się na króla Szkocji. Za punkt honoru postawił sobie upokorzenie niedawnego przeciwnika; nad Tamizę wywieziono szkockie klejnoty koronne, de Warenne został ustanowiony zarządcą całego kraju, a Długonogi wracając do Anglii nad rzeką Tweed miał podobno powiedzieć „dobrze robi człowiekowi, jeśli pozbywa się gówna!”.

Szkocja była podbita, a jej mieszkańcy dostali się pod angielską okupację. Wojska najeźdźców panoszyły się po wsiach i miasteczkach, podatki zostały zwiększone, trwał przymusowy pobór rekrutów do armii Edwarda, a zbiory wełny były rekwirowane. To wszystko wywoływało zdecydowany sprzeciw Szkotów, jednak brakowało wśród nich przywódcy – duża część szlachty była pozamykana w angielskich lochach, a ci którzy byli na wolności, bali się sprzeciwić Długonogiemu.

Wallace prowadzi Szkotów do walki

W tym trudnym Szkocja usłyszała o wyczynach ubogiego szlachcica imieniem William Wallace. Jego przeszłość nie jest do końca znana, choć istnieje pewność że był dobrze wykształcony. Początek jego walki z okupantem rozpoczął się od zbrojnego wystąpienia przeciwko angielskiemu garnizonowi w Lanark. Pewnego dnia kilku żołdaków chciało zabrać Williamowi jego ryby, a ten broniąc się, zabił jednego z nich a kilku ranił. Szeryf od razu skazał dumnego szlachcica na śmierć – ten jednak wrócił na drugi dzień z 30 towarzyszami, z pomocą których zdobył angielską strażnicę i wykonał wyrok śmierci na dowódcy garnizonu. Wallace rozpoczął działania partyzanckie, podczas których atakował angielskie warownie w rejonie rzek Forth i Tay. Urządzano polowania na Anglików, a szczególnie starano się łapać królewskich urzędników.

Do oddziałów Wallace’a zaczęły napływać tłumy ochotników, chętnych zrzucić z siebie jarzmo niewoli i zwrócić Szkocji jej niepodległość. Kraj jednoczył się pod rozkazami jednego lidera – Williama Wallace’a.

Na początku 1297 roku powstanie ogarnęło już prawie całą Szkocję. Do końca lata Szkoci odzyskali większość zamków leżących na północy kraju, a we wrześniu Wallace połączył swoje siły z góralami prowadzonymi przez Andrew de Murraya. Obaj wodzowie rozpoczęli wtedy wojnę regularną przeciwko Anglii.

Rzeź pod Stirling

Na wieść o buncie Szkotów król Edward polecił zebrać siły z północnych prowincji Anglii i połączyć je z okupacyjnym korpusem de Warenne’a. Armia ta liczyła w sumie ok. 350 ciężkozbrojnych rycerzy, 10 000 piechoty i 800 elitarnych walijskich łuczników. W większości byli to znający wojenne rzemiosło, zahartowani w bojach weterani prowadzeni przez doświadczonych oficerów. Niestety nie dało się tego powiedzieć o Szkotach – prowadzone przez Wallace’a siły składały się głównie z pospolitego ruszenia: 180 lekkozbrojnych jeźdźców i piechoty. Większość z nich była zaopatrzona w piki lub topory i tylko nieliczni posiadali pancerz taki jak kolczuga. Na dodatek armia powstańcza nie miała wsparcia szlachty, która w większości schowała się w zamkach i czekała na wynik nadchodzącej bitwy.

Armia angielska obrała kurs na Stirling, miastu w centralnej Szkocji, będącym idealną lokalizacją do prowadzenia przyszłych działań wojennych. Wallace chciał zastąpić drogę de Warennowi i udało mu się to 10 września, gdy obie strony stanęły naprzeciw siebie rozdzieleni przez rzekę Forth. Szkoci zajęli pozycje w lasach wokoło wzniesienia Abbey Craig, skąd obserwowali wroga.

Dowódca najeźdźców, hrabia de Warenne był pewien, że szybko uwinie się z rebeliantami. Najpierw wysłał do obozu Szkotów dwóch dominikanów, którzy mieli namówić Wallace’a i spółkę do poddania się i złożenia hołdu Edwardowi I (ci oczywiście odmówili). Zignorował także prośby doradców, aby przeprawiać się przez bród zamiast mostu. Doświadczony dowódca kompletnie zignorował tak poważne niebezpieczeństwo, jakim była przeprawa przez bardzo wąski most pod nosem przeciwnika.

Z kolei William Wallace i reszta szkockich dowódców doskonale wiedziała, jak wykorzystać tę okazję. Zamierzali przepuścić przez rzekę pewną część Anglików, a następnie zaatakować i zgnieść obie części armii. Wykonanie planu miało być trudne – nie można było przeprowadzić natarcia zbyt szybko, ponieważ duża część armii de Warenne’a zostałaby nietknięta na drugim brzegu. Z kolei zbyt późny atak nie niósł za sobą zagrożenie starcia ze zbyt licznym przeciwnikiem.

https://www.youtube.com/watch?v=iLR190ZidBY

Rankiem 11 września Anglicy dostali sygnał do rozpoczęcia przeprawy na drugi brzeg Forth. Przodem ruszyła konnica, a za nią straż przednia prowadzona przez znienawidzonego królewskiego skarbnika Cressinghama. Gdy przez rzekę przeszła mniej więcej połowa najeźdźców, Wallace rozpoczął szturm. Najpierw ławy Szkotów powoli sunęły w stronę Anglików, po których stronie walijscy łucznicy wypuszczali grady strzał. Mimo wielu zabitych i rannych, ci szli dalej, spadając z ogromnym impetem i furią na wrogie linie. Jednocześnie Murray wraz ze swoimi ludźmi przebił się do samego mostu i odciął obrońcom możliwość dalszej przeprawy przez rzekę.

Wśród Anglików zapanował chaos. Wielu z nich zamiast walczyć, próbowało ratować się wskakując do wody, jednak ci ginęli pod ciężarem swojego opancerzenia. Odizolowane oddziały Cressinghama były metodycznie rozbijane i wycinane w pień przez bitnych Szkotów. Sam angielski dowódca został w szale walki wręcz poćwiartowany. Sytuacji okrążonych żołnierzy de Warenne’a nie uratowała nawet ostatnia, desperacka szarża angielskich rycerzy którzy próbowali przebić się przez most w stronę straży przedniej. Konnica została zakłuta włóczniami, a rycerz prowadzący natarcie, imieniem Marmaduke de Thweng, jako jeden z nielicznych uszedł z życiem, trzymając w rękach ciało poległego siostrzeńca.

Z rąk Szkotów z życiem uszła tylko niewielka grupa nieprzyjaciół. Anglicy stracili od 2,5 do 5 tysięcy ludzi. Armia Wallace’a poniosła niewielkie straty (prawdopodobnie kilka setek zabitych), jednak największą stratą była późniejsza śmierć Murraya z powodu ran poniesionych w bitwie.

Wallace ścigał pozostałości armii de Warenne’a aż do południowych granic. Na wieść o klęsce pod Stirling większość angielskich garnizonów okupowanych warowni sama opuściła swoje posterunki. Wykorzystując chwilową słabość swojego wroga, Wallace poprowadził Szkotów na południe i złupił północną Anglię, dochodząc aż pod Newcastle.

Król Bruce przed Bitwą pod Bannockburn
Edmund Blair Leighton

Dalsza walka i śmierć Williama Wallace’a

Zwycięski William Wallace został ogłoszony głównodowodzącym armii i strażnikiem Szkocji. Ten przebiegły wojownik zdawał sobie sprawę, że jak na razie wygrał bitwę, ale nie wojnę. Rozpoczął starania o wparcie sprawy szkockiej niepodległości na europejskich dworach, słał listy do gildii handlowych i próbował nająć niemiecką piechotę. Tymczasem Edward I Długonogi zebrał największą armię w historii Anglii (ponad 20 000 ludzi) i ruszył na Edynburg.

Wallace obrał sprytną strategię zatrzymania najeźdźcy, mającą na celu walkę partyzancką: systematyczne szarpania armii Edwarda, niszczenie zapasów żywności i wciąganie angielskich żołdaków w zasadzki. Kiedy wszystko zaczynało wyglądać dobrze, część szkockiej szlachty ponownie zdradziła swój kraj i wyjawiła Edwardowi miejsce postoju własnej armii. 22 lipca 1298 roku stoczono bitwę pod Falkirk, która zakończyła się sromotną klęską szkockich patriotów.

„Waleczne Serce” nie złożył broni i kontynuował walkę partyzancką przeciwko najeźdźcom. Następnie, w latach 1299 – 1303 jeździł po europejskich dworach, szukając wśród władców poparcia dla szkockiej sprawy. Po powrocie do kraju został zdradzony, złapany przez Anglików i okrutnie torturowany: publicznie łamano ręce i nogi, rozcięto mu brzuch, a na koniec wywleczono na wierzch jelita, które potem przypalano. Gdy Wallace oddał ostatnie tchnienie, jego ciało poćwiartowano i rozwieziono po całej Anglii.

Reszta szkockich patriotów nie porzuciła marzeń o niepodległości. Nowy król Robert Bruce przez 20 lat bił się z Anglikami, w 1314 roku tocząc z nimi zwycięską bitwę pod Bannockburn. Ostatecznie niepodległość Szkocji została uznana przez pozostałe państwa w 1328 roku na podstawie Deklaracji z Arbroath do papieża:

Nie walczymy o honor, ani dla bogactwa, ani dla chwały, lecz wyłącznie o wolność z której żaden prawdziwy człowiek nie zrezygnuje bez swojego życia.

Manfred von Richthofen urodził się 2 maja 1892 roku w dzisiejszych granicach Wrocławia w pruskiej, arystokratycznej rodzinie o tradycjach wojskowych. Dzieciństwo spędził w Świdnicy. Młody Manfred szybko zdecydował się na karierę żołnierza. Początkowo służył w jednostkach kawaleryjskich, a dokładniej w Regimencie Ułanów Pruskich, gdzie trafił w 1911 roku. Po rozpoczęciu I Wojny Światowej czuł się jednak niespełniony codziennym, nużącym i pozbawionym walki życiem ułana i zrezygnował ze służby w tej formacji.

Szybko zmienił kurs swojej kariery wojskowej i zgłosił się na ochotnika najpierw do piechoty, a następnie do niemieckich eskadr myśliwskich. Plotka głosi, że w swoim podaniu o przeniesienie napisał „Nie poszedłem na wojnę, aby podbierać kurom jajka, ale w innym celu!”

„Czerwony Baron” Manfred von Richthofen
Autor zdjęcia: C. J. van Dühren, Domena publiczna

I Wojna Światowa była okresem dziewiczym dla lotnictwa myśliwego. Taktyka walki była w powijakach, a w dodatku niemieckie dowództwo nie traktowało poważnie korpusów lotniczych które, ich zdaniem, nie były godne zaufania i środków które dostawały. Samo latanie było istnym szaleństwem: nie było jeszcze spadochronów, a piloci żyli na ogół bardzo krótko – rzadkością było przekroczenie wieku 20 lat. Von Richthofen był przedstawicielem pierwszego pokolenia fascynatów walki w powietrzu, którzy stworzyli podwaliny dla współczesnej doktryny wojennej.

Von Richhofen w siłach powietrznych znalazł się w maju 1915 roku i już w lipcu, po skończeniu podstawowego szkolenia został wysłany na front wschodni, gdzie odbywał loty obserwacyjne. W sierpniu 1915 roku przeszedł szkolenie bojowe i służył jako pilot myśliwski na froncie zachodnim. Początkowo nie szło mu zbyt dobrze: miał problemy z obsługą samolotu, a podczas swojego pierwszego lotu nawet rozbił maszynę którą pilotował.

Znajdź wroga i go zestrzel. Reszta to bzdury.

Manfred von Richthofen

Sukcesy Manfreda przyszły z czasem. Pierwsze uznane zwycięstwo powietrzne odniósł 17 września 1916, a już w październiku tego samego roku miał na swoim koncie 5 zestrzelonych samolotów, co w zachodnich armiach dawałoby mu tytuł asa myśliwskiego. Jednocześnie we wrześniu von Richthofen trafił do elitarnej eskadry innego niemieckiego asa myśliwskiego, Oswalda Boelcke, człowieka który określany jest jako ojciec niemieckich sił powietrznych i prekursor taktyki walki w powietrzu. To właśnie od niego uczył się przyszły „Czerwony Baron” i po śmierci Boelckego w październiku 1916 roku przerósł mistrza jako żołnierz i dowódca.

Fokker Dr.I którym latał von Richthofen. Po lewej zdjęcie z przełomu 1917/1918, po prawej rekonstrukcja z 2013 roku. Prawe zdjęcie, autor: Valder137 via Wikimedia Commons

23 listopada 1916 roku von Richhofen odniósł swoje najcenniejsze zwycięstwo – po długiej batalii i zaciętym pościgu zestrzelił brytyjskiego asa myśliwskiego, Lanoe Hawkera. W styczniu 1917 miał już na swoim koncie 16 potwierdzonych zestrzeleń, co czyniło go najlepszym spośród żyjących niemieckich pilotów. Wtedy też „Czerwony Baron” objął dowodzenie 11. Szwadronu Myśliwców (Jagdstaffel 11), który pod jego komendą z jednego z najsłabszych szwadronów w niemieckim lotnictwie stał się miejscem służby najlepszych niemieckich pilotów i formacją, która podczas I Wojny Światowej nie miała sobie równych. Jagdstaffel 11 dowodzona przez von Richthofena sprawiła, że Brytyjczycy po dziś dzień nazywają kwiecień 1917 roku „krwawym kwietniem”. Ich straty były tak ogromne, że oczekiwana długość życia brytyjskiego pilota spadła z 295 do 92 godzin.

Eskadra von Richthofena była nazywana „latającym cyrkiem”, ponieważ podobnie jak swój dowódca, jej piloci malowali samoloty czerwoną farbą. Stąd wziął się także przydomek niemieckiego asa – „Czerwony Baron” – od koloru samolotu i arystokratycznych korzeni jego rodziny.

Czerwony Baron i jego szwadron
Źródło: Flickr

Sukcesy „Czerwonego Barona” i jego ludzi sprawiły, że Brytyjczycy wyznaczyli nagrodę za jego głowę – 5000 funtów szterlingów, a w tamtym czasie był to prawdziwy majątek. Tymczasem von Richthofen i jego eskadra byli przerzucani na różne odcinki frontu, zbierając przy tym krwawe żniwo wśród alianckich pilotów. W lipcu 1917 roku Manfred został poważnie ranny w głowę i po krótkiej rekonwalescencji, mimo sprzeciwów lekarzy, szybko wrócił do walki. Był okres, kiedy niemieckie dowództwo, które promowało się na legendzie „Czerwonego Barona”, prosiło von Richthofena aby nie podejmował tak dużego ryzyka i sam walczył rzadziej – ten jednak odmawiał.

Niemiecki as sam szukał walki, był jej cały czas głodny. Walczył dla sławy, dla adrenaliny, powtarzał że podczas pojedynków czuł się jak na polowaniu. Jego styl walki i taktyka podczas starć z alianckimi pilotami mogły wydawać się tak brawurowe, że aż szalone. Mimo absolutnej bezwzględności w walce, Manfred szanował swoich przeciwników i wymagał tego od swoich podwładnych.

21 kwietnia 1918 roku Manfred von Richthofen ostatni raz wzbił się w powietrze. Jako jedyny nie wrócił z ostatniego patrolu, który poprowadził przed swoim urlopem. Obecnie wiemy, że lecąc nad Sommą toczył pojedynek z Kanadyjczykiem z dywizjonu RAF, „Czerwony Baron” dostał się pod ostrzał wojsk australijskich zajmujących pozycje na francuskim terenie. Trafiony w klatkę piersiową, zdołał jednak wylądować i niedługo potem umarł. Początkowo zestrzelenie przypisano Arthurowi Brownowi, dowódcy dywizjonu. Obecne badania wskazują jednak, że von Richthofen został trafiony pociskiem wystrzelonym z dołu przez jednego z Australijczyków, z odległości prawdopodobnie 750 m.

Pogrzeb Manfreda von Richthofena na cmentarzu Bertangles we Francji
Autor: John Alexander via Wikimedia Commons

 

Zgodnie z niepisanym kodeksem honorowym pilotów wojskowych, Manfred von Richthofen został z szacunkiem pochowany przez swoich niedawnych przeciwników. Obecnie jego szczątki znajdują się w rodzinnym grobowcu w Wiesbaden w Niemczech.

Postać „Czerwonego Barona” była jednym z najjaśniejszych symboli Wielkiej Wojny. Został zapamiętany nie tylko dzięki swojej niesamowitej skuteczności i zdolnościom dowódczym, ale także dlatego że był współtwórcą taktyki i zasad walki powietrznej w okresie powstawania tego typu sił zbrojnych. Bezwzględny dla przeciwników, choć kierujący się szacunkiem i honorem, trwale zapisał się na kartach historii.

Ciekawostki

  • Po swoim pierwszym, zwycięskim starciu von Richhofen zamówił u berlińskiego złotnika puchar z datą i modelem samolotu, który zestrzelił. W ciągu wojny zamówienie zostało jeszcze powtórzone 59 razy, a następnie 20 razy używając już nie złota – ponieważ słabnące Niemcy miały go już za mało – a pospolitszych materiałów.
  • W eskadrze Manfreda służył także jego brat – Lothar. Młodszy z Richthofenów również osiągnął status asa myśliwskiego (40 zestrzeleń) i przeżył wojnę, jednak zginął w 1922 roku w katastrofie cywilnego samolotu który pilotował.

Fragment filmu „Czerwony Baron” z 2008 roku, ukazujący walki powietrzne nad Ypres:

Narodziny jednostki

Pod koniec 1944 roku pomiędzy Japonią, a Stanami Zjednoczonymi wywiązała się bitwa o kontrolę nad Filipinami. Ta ważna batalia pod pewnymi względami przypominała starcie między Dawidem, a Goliatem, ponieważ Japończycy już na początku walk stracili blisko 300 samolotów, strąconych głównie przez amerykańskie myśliwce (wydarzenie to określa się jako „Great Marianas Turkey Shoot” – wspaniałe strzelanie do indyków nad Marianami). Jedną z przyczyn japońskiej porażki był fakt, że słynne myśliwce Mitsubishi Zero wyraźnie odstawały już od amerykańskich Hellcatów, choć jeszcze w 1942 same dominowały w powietrzu. W decydującej fazie zmagań na Filipinach przeciwko 30 japońskim Zero stanęły setki amerykańskich samolotów startujących z lotniskowców.

Kiyoshi Ogawa, pilot który uderzył w lotniskowiec USS Bunker Hill 11 maja 1945 roku
Źródło: Wikimedia Commons

Ciężkie straty Cesarskiej Marynarki Wojennej sprawiały, że nie tylko nie mogła ona uzupełniać strat w sprzęcie, ale także zapewniać rekrutom odpowiedniego szkolenia. Piloci, których wysyłano do walki, byli coraz to gorzej i krócej do niej przygotowywani. W tej beznadziejnej sytuacji japońskie dowództwo zgodziło się na szalony plan wiceadmirała Ōnishi Takijirō, który zamierzał wysyłać przeciwko amerykańskim okrętom zespoły pilotów-samobójców. W eskadrach tych, szybko nazwanych „specjalnymi jednostkami uderzeniowymi” (a nieoficjalnie ochrzczonych mianem Boskiego Wiatru, kamikaze) mieli służyć ochotnicy, elita cesarskiej armii, a ich zadaniem miało być „uderzenie ciałem” (tai atari) w amerykańskie okręty – czyli po prostu śmierć poprzez wlecenie we wrogi okręt wojenny. Ewentualne zniszczenia miały potęgować 250kg bomby przyczepione do maszyn dzielnych kamikaze.

Mimo tego, że Japoński Sztab Generalny nie wyraził zgody na przedstawianie pilotom rozkazu formalnego mówiącym o ataku samobójczym (działania te miały mieć charakter ochotniczy) to nikt nie miał złudzeń co do ich intencji. Piloci, którzy zgłaszali się do misji w tym charakterze doskonale wiedzieli, że ich szansa na przeżycie miała wynosić dokładnie zero procent i oczekiwano od nich zabrania ze sobą na drugą stronę jak największej liczby nieprzyjaciół. Wbrew pozorom, piloci tłumnie garnęli się by mieć możliwość oddania życia w obronie swojej ojczyzny.

Japońskie uczennice liceum za pomocą gałązek wiśni żegnają pilota kamikaze imieniem Toshio Anazawa, który wylatywał w okierunku Okinawy na swoją ostatnią misję.
Źródło: Hayakawa via Wikimedia Commons

Boski wiatr przeciwko flocie inwazyjnej

Już pierwsza misja jednostek kamikaze zakończyła się sukcesem. 25 października 1944 roku jeden z pięciu Mitsubishi Zero zdołał uderzyć i zatopić amerykański lotniskowiec eskortowy USS „St. Lo”. Trafiony został także następny lotniskowiec eskortowy USS „Sante”, jednak Japończykom nie udało się go zniszczyć. Po tym wydarzeniu japońskie dowództwo ostatecznie przekonało się do kamikaze i z biegiem czasu ta strategia walki stawała się coraz powszechniejsza – tym bardziej, że piloci samobójcy nie musieli przechodzić całego szkolenia dla pilotów myśliwców, więc mogli być szybciej posłani do walki. Od lata 1945 roku nie uczono ich nawet lądować…

Podczas walk o Okinawę od kwietnia do czerwca 1945 roku Japonia chciała unicestwić amerykańską flotę inwazyjną za pomocą planu „Kikusui” (jp. „Pływająca Chryzantema”). Strategia obrony wyspy zakładała atakowanie US Navy co kilka dni za pomocą fal liczących po kilkaset samolotów kamikaze. Pierwsze uderzenie Kikusui przeprowadzono 6 kwietnia 1945 roku. Japońska grupa osłonowa, która miała odwrócić uwagę od kamikaze została unicestwiona przez amerykańskie myśliwce, jednak 200 pilotów-samobójców zatopiło trzy niszczyciele, okręt desantowy, dwa transportowce i uszkodziło 22 jednostki. O tym, jak duży problem sprawili tego dnia Amerykanom, może stwierdzić fakt że 38 marynarzy zginęło od ognia od odłamków własnych pocisków przeciwlotniczych.

W ostatnich miesiącach wojny na śmierć zostało wysłanych około 3800 młodych pilotów, z których 2200 zdołało dolecieć w pobliże amerykańskich okrętów. Pozostałych zatrzymywały awarie maszyn, brak paliwa, lub po prostu brak umiejętności nawigacji. Szacuje się, że pod koniec 1944 roku nawet 28% pilotów trafiało w cel. Jednak już pół roku później było to mniej niż 10%, a i tak straty zadane Amerykanom były niewielkie, ponieważ przeważnie ich okręty były tylko lekko uszkadzane.

Samobójczy „kwiat wiśni”

Nieświadomymi prekursorami kamikaze było dwóch lotników: kapitan Tomonaga i kapitan Murata. Pierwszy z nich walczył podczas Bitwy o Midway. Po powrocie z porannego nalotu zauważył, że zbiornik jego samolotu znajdujący się na lewym skrzydle jest uszkodzony, lecz pomimo tego, nakazał zatankować drugi i wyleciał do walki. Jego samolot przetrwał nalot, jednak nie miał paliwa na powrót i runął do wody podczas powrotu do bazy, zabijając przy tym dzielnego pilota. Drugi z nich, kapitan Murata, walczył pod Santa Cruz mając mocno uszkodzony samolot. Zamiast ratować się ucieczką, zdecydował się poświęcić swoje życie i uderzyć w amerykański lotniskowiec USS Hornet.

Pilot kamikaze w zawiązanym hachimaki
Źródło: Wikimedia

Z powodu tych dwóch postaci wiceadmirał Ōnishi Takijirō radził pilotom, aby „Wystartować do lotu w jedną tylko stronę jak Tomonaga i rozbić się o wrogi okręt jak Murata”. Przed wyruszeniem na swoją ostatnią misję, lotnicy byli zbierani w sali, gdzie kadra oficerska odczytywała im fragmenty kodeksu Bushidō, a także krótkie wiersze i listy pozostawione przez poprzednich kamikaze. Aby jeszcze bardziej wzniecić w nich samurajskiego ducha, do swoich samolotów zabierali miecze katana, aby – jak przystało na prawdziwych japońskich wojowników – wraz z nimi ponieść śmierć. Przed wylotem wznosili z oficerami toast sake, żegnali się z przyjaciółmi, a następnie wsiadali do swoich samolotów, by ruszyć przy akompaniamencie pieśni patriotycznych śpiewanych przez obsługę naziemną. Do kokpitu zabierali, oprócz mieczy, zdjęcia bliskich osób, portrety przodów i nóż, którym mieli podciąć sobie żyły gdyby jakimś cudem przeżyli lot. Maszyny pilotów kamikaze były w najlepszym możliwym stanie technicznym i wizualnym, ponieważ miały stać się trumnami ludzi, którzy nimi pilotowali.

 

Lecąc w kierunku amerykańskich okrętów, kamikaze ginęli z okrzykiem „Banzai!” (jap. [niech cesarz żyje] 10 tysięcy lat!) lub „Hissatsu!” (pewna śmierć).

Piloci samobójcy korzystali najczęściej ze standardowych samolotów różnych typów, takich jak Mitsubishi A6M5 Reisen. Pod koniec wojny do służby wprowadzono samoloty o napędzie rakietowym Ōka (jap. „Kwiat Wiśni”), które posiadały bardzo wysoką prędkość nurkowania, jednak miały mały zasięg, więc aby dolecieć do Amerykanów, musiały być podczepiane i niesione pod kadłubami średnich bombowców Mitsubishi G4M3, co stosunkowo często kończyło się ich zestrzeleniem.

Czy kamikaze mogli zmienić bieg wojny?

Z czysto militarnego i ekonomicznego punktu widzenia taka strategia walki była zupełnie nieopłacalna i japońskie dowództwo doskonale o tym wiedziało. Chodziło tutaj o przekaz ideologiczny dla całego społeczeństwa. Młodzi, poświęcający swoje życie piloci mieli być sygnałem dla strudzonego wojną narodu, dla którego ich śmierć miała „lśnić niczym strzaskany klejnot” – czyli być bohaterską ofiarą w godzinie najwyższej próby. Kamikaze mieli mobilizować rodaków do większego wysiłku i utrzymywać w społeczeństwie nastroje wojenne. Wysyłani na samobójcze misje piloci mieli pisać listy, gdzie tłumaczyli swoje decyzje i tym samym zachęcać innych do czynienia tego samego. Jeśli elita narodu, wykształceni lotnicy bez wahania szli na „piękną śmierć”, to dlaczego reszta Japończyków miała skarżyć się na małe racje żywnościowe, ogrom pracy bądź inne niedogodności wynikające z faktu prowadzenia wojny? Kamikaze byli narzędziem propagandy w rękach swoich przełożonych.

Kamikaze uderza w lotniskowiec USS Enterprise
US Navy via Wikimedia Commons

Istnieją duże rozbieżności w obliczeniach, jakie dokładnie straty kamikaze zadali amerykańskim okrętom (czasem ciężko było stwierdzić, dlaczego dokładnie zatopiony okręt poszedł na dno), jednak ostrożnie zakłada się, że japońscy samobójcy zabrali ze sobą ponad 6000 amerykańskich marynarzy. Spośród wszystkich strat US Navy na Pacyfiku, 48% okrętów zostało uszkodzonych, a 21% zatopionych przez działania kamikaze. Mimo tego, że te procenty mogą robić na czytelniku wrażenie, to i tak znaczenie militarne „boskiego wiatru” było niewielkie – czym innym było jednak znaczenie psychologiczne.

Ataki kamikaze działały bardzo demoralizująco na amerykańskich marynarzy. Potrafiły nawet wzbudzać w nich ataki paniki, a wtedy ci ludzie byli niezdolni do prowadzenia walki. Amerykanie bali się japońskich pilotów-samobójców i nie rozumieli motywów które nimi kierowali. Pędzący w stronę okrętu samolot było ekstremalnie ciężko powstrzymać (bardziej liczyła się tutaj zimna krew pilota), a wizja śmierci wcale nie odstraszała lotników elity cesarskiej armii.

Fanatyczna i desperacka strategia samobójczych nalotów odniosła także inne skutki, nawet te natury politycznej. Po kapitulacji Japonii, generał Douglas McArthur był łagodny dla cesarza, którego pozostawił na tronie ponieważ nie chciał ryzykować konfrontacji z „100 milionami kamikaze”, mając na myśli ewentualne powstanie ludności cywilnej. Z drugiej strony, beznadziejny opór obrońców i ich bezsensowne przeciąganie wojny sprawiły, że Amerykanie usprawiedliwili przed resztą świata użycie broni atomowej w Hiroszimie i Nagasaki, co dla Japonii zakończyło się katastrofalnie.

Poniżej znajduje się koloryzowane nagranie ataków kamikaze na amerykańską flotę podczas II Wojny Światowej:

Zwodowany w 1943 roku, niemiecki U-Boot U-977 był jednym z ponad siedmiuset okrętów klasy VIIC, czyli najliczniej wyprodukowanego okrętu podwodnego w historii. Ten konkretny egzemplarz nigdy nie miał okazji wystrzelić ostrej amunicji w kierunku przeciwnika i nie brał udziału w walce, ponieważ podczas testów po zwodowaniu został trzykrotnie staranowany. Jego konstrukcja uległa osłabieniu i nie mógł wejść do służby operacyjnej – zamiast tego pełnił funkcję jednostki szkoleniowej na Bałtyku. Dla wielu niemieckich rekrutów trening na U-977 był wstępem do późniejszej służby na innych U-Bootach, jednak ich małe doświadczenie odciskało na okręcie piętno, ponieważ przez nieumiejętną obsługę był on cały czas w z kiepskim stanie technicznym.

14 grudnia 1944 roku dowódcą U-977 został porucznik Heinz Schäffer. Miał on za sobą czteroletnie doświadczenie w służbie na morzu – najpierw na U-561, a następnie na U-445, gdzie uczestniczył w kilku bitwach konwojowych. Odznaczony Krzyżem Żelaznym, po rocznym szkoleniu powierzono mu dowodzenie nowym okrętem podwodnym U-977. Dla cierpiącej na mocne problemy kadrowe Kriegsmarine, doświadczony oficer taki jak Schäffer był na wagę złota, więc oddanie w jego ręce okrętu szkoleniowego nie mogło być uznane za awans. Zamiast walczyć na Atlantyku, od tamtej pory musiał uczyć morskiej wojaczki żółtodziobów, którzy nigdy wcześniej nie pływali wewnątrz okrętu podwodnego.

U-977 pod amerykańską banderą, listopad 1945
Źródło: MMC Celestine M. Urbaniak, US Navy

Tutaj zaczyna się właściwa historia U-977. III Rzesza traciła tereny na wschodzie i okręt Schäffera musiał wycofać się w stronę Niemiec. Po dopłynięciu do Hamburga wyposażono go w tzw. „chrapy”, czyli urządzenie pozwalające odprowadzać spaliny z silnika diesla i zasysać powietrze podczas zanurzenia. W Niemczech Schäffer został wezwany do dowódcy Kriegsmarine, admirała Karla Dönitza. Ten polecił dowódcy U-977 szykować się do pierwszego i najprawdopodobniej ostatniego zadania bojowego. Schäffer doskonale wiedział, że jego okręt przypominał pływającą trumnę i chciał wymusić na admirale przeprowadzenie chociaż krótkiego remontu, jednak usłyszał w odpowiedzi:

„Panie Schäffer, widzę po odznaczeniach że jest pan weteranem, a kto inny ma teraz walczyć, jak nie weterani?”

Choć wojna miała się już ku końcowi, załoga U-977 szykowała się do jedynej w swojej karierze misji bojowej. 13 kwietnia okręt (i prawdopodobnie dwa inne U-Booty) opuścił Kilonię i po dwóch tygodniach dopłynął do norweskiego Kristiansund, co – mając na uwadze ogromną przewagę Aliantów na morzu i w powietrzu – było praktycznie cudem. 2 maja Schaeffer otrzymał rozkaz przedostania się do brytyjskiego portu Southampton, by po osiągnięciu celu zatopić jak największą liczbę nieprzyjacielskich jednostek. Było jasne, że oznaczało to misję samobójczą z której U-977 i jego załoga miała już nie wrócić. Mimo bardzo słabych morale i kiepskiego stanu technicznego okrętu, jednostka opuściła Norwegię i obrała kurs na Wyspy Brytyjskie.

Pech marynarzy U-977 trwał w najlepsze, bo jak wiemy z lekcji historii, 8 maja zakończyła się II Wojna Światowa. Dowództwo Kriegsmarine wysłało do wszystkich jednostek komunikat o obowiązku złożenia broni, jednak nie został on odebrany na okręcie Schäffera. Dopiero kilka godzin później do kapitana przybiegł radiotelegrafista, który przedstawił mu niekodowaną wiadomość o treści:

„Niemieckie okręty muszą się wynurzyć, podać swoją pozycję, zniszczyć broń i wywiesić białą flagę. Komitet aliancki.”

Było jasne, że III Rzesza poddała się i dalsza walka nie miała sensu.

Na nieszczęście dla marynarzy U-977, kapitan postanowił nie traktować tego polecenia dosłownie. Wieloletnia nazistowska indoktrynacja sprawiła, że niemiecki oficer nie ufał Aliantom i był pewien podstępu z ich strony, dlatego zaproponował złożenie broni, ale dopiero po przepłynięciu Atlantyku i dotarciu do Argentyny, kraju przyjaznego III Rzeszy. Niemiecka załoga prawdopodobnie nie zostałaby tam nawet internowana, a mieszkająca tam mniejszość niemiecka przyjęłaby swoich rodaków z otwartymi ramionami. Rozpoczęto głosowanie, które miało rozstrzygnąć dalsze losy niemieckich marynarzy. 32 z nich zgadzało się z kapitanem, a 16, głównie żonatych, było przeciw. Tych drugich wysadzono w Norwegii, a reszta wyruszyła w śmiały rejs w kierunku Argentyny.

Jako że zapasy paliwa na U-977 nie były duże, okręt musiał płynąć tak ekonomicznie, jak się tylko dało, czyli de facto wykorzystywać głównie silnik elektryczny i poruszać się z prędkością do 3 węzłów. Samo osiągnięcie Zachodniej Afryki zajęło Niemcom ponad dwa miesiące… Aby uniknąć kontaktu z obcymi statkami handlowymi bądź okrętami wojennymi wynurzano się rzadko, tylko wtedy, gdy trzeba było szybko przewietrzyć okręt i naładować akumulatory. Sytuacja nie była łatwa, a na dodatek na okręcie brak było odpowiedniej ilości ludzi, nie mówiąc już o zbyt małym doświadczeniu załogi.

Warunki panujące wewnątrz U-977 były straszliwe. Brakowało wszystkiego – od jedzenia, po paliwo, części zamienne, a nawet powietrze. Bez światła dziennego członkowie załogi zmienili się w wychudzone, brudne i blade zombie. Marynarze podupadali także na psychice. Na okręcie wybuchały bójki, zaobserwowano przypadek klaustrofobii. W tym dramatycznym momencie kapitan Schäffer postanowił zaprzestać przestrzegania wyniszczających środków ostrożności i zezwolił na wynurzenie okrętu, co momentalnie poprawiło nastroje jego ludzi. Od tamtej pory U-977 płynął pod wodą tylko w dzień, w nocy poruszając się szybciej, w pełnym wynurzeniu. Morale Niemców zostały jeszcze bardziej podniesione dzięki informacji odebranej 11 lipca, mówiącej o tym, że U-Boot U-530 dowodzony przez kapitana Otto Wermutha wpłynął na argentyńskie wody. Marynarze U-977 nie posiadali się ze szczęścia, ponieważ byli pewni spotkania ze swoimi rodakami.

17 sierpnia, po 107 dniach rejsu (w tym 66 dni bez wynurzania się!), niemiecki okręt podwodny U-977 zdołał dotrzeć do Argentyny. Zgodnie z przypuszczeniami kapitana, załoga została potraktowana godnie, choć internowano ich w kajutach starego krążownika General Belgrano, który cumował w porcie Mar del Plata. Mimo to, Niemcom nie szczędzono jedzenia i nie traktowano jak wrogów.

U-977 w argentyńskim porcie Mar del Plata
Źródło: Daniel Mesa via Wikimedia Commons

Tutaj historia U-977 mogłaby się zakończyć, jednak pechowym okrętem podwodnym zainteresowali się Alianci. Pojawienie się w Argentynie niemieckiego okrętu podwodnego nie pozostało bez echa i wkrótce Schäffera i jego ludzi oskarżono o zatopienie brazylijskiego krążownika Bahia, który 4 lipca poszedł na dno w niewyjaśnionych okolicznościach. Sprawa była bardzo poważna, a przeciwko Niemcom przemawiał fakt, że do Argentyny dopłynęli z 10 torpedami wewnątrz okrętu, podczas gdy U-Booty tej klasy przenosiły ich 14. Utrata czterech z nich odpowiadała jednej salwie z przedniej burty. Marynarze U-977 bronili się twierdząc, że nie mają pojęcia o zatopieniu brazylijskiego krążownika i że w końcówce wojny ich kraj cierpiał na braki amunicji, więc ich jednostka po prostu nie została zaopatrzona w komplet torped. Ostatecznie niemieckiego dowódcę przed karą śmierci uratował brazylijski minister żeglugi, który porównał zapisy meteorologiczne obu okrętów i stwierdził w nich różnice, tym samym dowodząc niewinności Niemców. Później okazało się, że krążownik zatonął na skutek wypadku z użyciem własnej amunicji.

Gdy załodze U-977 nie groziły już oskarżenia związane z zatapianiem innych okrętów, ktoś połączył fakty dotyczące wypłynięcia jednostki z Niemiec i zauważył fakt, że U-Boot wypłynął dzień po komunikacie o śmierci Adolfa Hitlera. Schäfferowi i jego ludziom momentalnie zarzucono przeprowadzenie ewakuacji fuhrera i jego żony. Załogę przejęli Amerykanie którzy już w Stanach skonfrontowali ze sobą Schäffera i Otto Wermutha, jednak z przesłuchania nie wyniknęło nic, co potwierdzałoby tezę mówiącą o przeżyciu i bezpiecznym wywiezieniu Hitlera (lub jego prochów) przez Atlantyk. Po następnej serii przesłuchań w Wielkiej Brytanii, niemieckich marynarzy w 1946 roku wypuszczono i zezwolono na powrót do Niemiec.

U-977, jeden z okrętów Kriegsmarine o najciekawszej historii, zatopiono w listopadzie 1946 roku jako okręt-cel dla amerykańskiego okrętu podwodnego USS Atule, przedtem wziął udział z paradzie zwycięstwa US Navy na wschodnim wybrzeżu USA. Heinz Schäffer ostatecznie wyemigrował do Argentyny, gdzie ożenił się i rozpoczął nowe życie. Do końca swoich dni, czyli do 1979 roku, dementował teorie spiskowe, które łączono z rejsem U-977 przez Atlantyk, w tym tę o ewakuacji Adolfa Hitlera.