Tag

iii rzesza

Browsing

Inwazja Niemiec była potężnym ciosem w gospodarkę Związku Radzieckiego, którego PKB spadło o 34% w latach 1940-1942. Produkcja przemysłowa przez prawie dekadę nie powróciła do poziomu z 1940 roku. Mimo tego, że Niemcy zajęły zaledwie 3% powierzchni ZSRR, to na tym skrawku znajdowała się niemal połowa fabryk zbrojeniowych kraju.

Już 30 czerwca 1941 Sowieci powołali do życia Państwowy Komitet Obrony ZSRR, czyli organizację zarządzającą i koordynującą między innymi przewożenie centrów przemysłowych na wschód, z dala od nadchodzących szybkim tempem Niemców. Komitet, który miał praktycznie nieograniczone uprawnienia, do ewakuacji ludzi i sprzętu używał wszystkiego, co mogło jakkolwiek pomóc – głównie sowieckiego taboru kolejowego. W aktach desperacji wykorzystano nawet mocno przestarzałe lokomotywy i wagony w kiepskim stanie technicznym.

Fabryka myśliwców Jak, 1942
picryl.com

Ewakuacja skupiła się na fabrykach leżących na terytorium obecnej Ukrainy i okolicy Moskwy, czyli terenach uprzemysłowionych, których utraty Armia Czerwona obawiała się najbardziej. W każdej z nich powstała rada ewakuacyjna, która składała się z dyrektorów danych fabryk, inżynierów i – jakżeby inaczej – oficerów politycznych. Przenosiny każdego z zakładów zaczynały się od wywózki rzeczy, które nie wpływały na bieżącą produkcję, czyli na przykład nadwyżek materiałów. Specjaliści dzielili wszystkie maszyny i pozostały sprzęt na kategorie, które miały wskazywać jak ważne byłe dane urządzenie i jak trudno było je zdemontować, oraz ponownie złożyć. Co ciekawe, w przenoszonych fabrykach produkcja miała pozostać nienaruszona do samego momentu ewakuacji, który często następował niebezpiecznie blisko nadejścia frontu.

Jak czytelnik pewnie się domyśla, mimo planowania, podczas nerwowych operacji przenoszenia fabryk często pojawiał się chaos, brak koordynacji i błędy ludzkie. Kierownicy i robotnicy musieli improwizować. Najczęściej brakowało sprzętu zdolnego załadować maszyny (takie jak walcarki, lub matryce kuźnicze), które ważyły po kilkadziesiąt ton. W takich przypadkach takie kolosy były żmudnie rozbierane na części, a nierzadko w trakcie okazywało się, że niektóre z nich wcześniej zaspawano. Pociągi wywożące sprzęt z fabryk były przeciążone i przepełnione. Nikt nie martwił się czymś takim jak maksymalne obciążenie składu – w końcu ojczyzna potrzebowała tego sprzętu kilkaset kilometrów dalej, z dala od prących na wschód nazistów. Tu jednak często pojawiał się problem, ponieważ radzieckie szyny były wykonane ze słabej jakości stali, przez co były uszkadzane przez poruszające się po nich ciężkie składy.

Gdy maszyn nie udawało się przewieść, w grę wchodziło już tylko ich zniszczenie by nie wpadły w ręce Niemców – jednak to udawało się rzadko, ponieważ materiały wybuchowe było niezwykle ciężko zdobyć.

Tutaj warto wspomnieć o zasługach radzieckich kolejarzy, którzy do tematu ewakuacji podeszli niezwykle poważnie. Nie dość, że pociągi wywoziły z dala od frontu ludzi i sprzęt, to jeszcze transportowały w rejony walk miliony żołnierzy. Z samej Moskwy 80 000 wagonów wywiozło maszyny i części z prawie 500 fabryk.

Czołgi KW podczas montażu w fabryce w Leningradzie
Deror_avi via Wikimedia Commons

Przez cały okres ewakuacji borykano się z poważnymi brakami żywności, ludzi i sprzętu. Najgorsze były jednak problemy, które miały wpływ na tabor kolejowy, czyli wysoka awaryjność wagonów i lokomotyw, ich niska dostępność i „zakorkowanie” szlaków kolejowych. Codziennie tysiące wagonów utykało na stacjach na wiele godzin, co powodowało opóźnienia w ewakuacji przemysłu ZSRR. Zdarzało się, że jeden pociąg stał na stacji nawet kilka tygodni! Na dodatek mapy, którymi posługiwali się kolejarze, często były pełne błędów. Sowieckim kartografom rozkazywano, by celowo fałszowali mapy w przypadku, gdyby te miały dostać się w ręce Niemców.

Oprócz maszyn i sprzętu, pociągi wywoziły także ludzi – głównie robotników fabryk i ich rodziny. Ich warunki podróży często były naprawdę spartańskie, ponieważ wagony często były nieogrzewane i brakowało w nich miejsc do spania, przez co najczęściej spało się między przewożonymi maszynami na kocach, ubraniach lub trocinach. Podróżujący w ten sposób cierpieli także na brak jedzenia, wody, a także wyziębienia spowodowane potężnymi mrozami.

Jeśli już transport z danej fabryki zdołał dotrzeć na miejsce docelowe, nie oznaczało to końca trudności, ponieważ następowało wyładowanie sprzętu który to trzeba było z powrotem złożyć. Często brakowało dokumentacji, po drodze gubiono lub rozkradano części, a do tego wszystkiego dochodziły tragiczne warunki pracy. Robotnicy pracowali nawet do 14 godzin dziennie, a z powodu braku rąk do pracy nie oszczędzano także kobiet i dzieci. Komunistyczne władze ZSRR sięgnęły także po więźniów gułagów. Ciężka, fizyczna praca połączona z niedożywieniem, mrozem, brakiem zakwaterowania sprawiały, że sporo ludzi nie przeżyło.

Mimo tych wszystkich trudności, a także chaosu organizacyjnego i działań wojennych które ogarniały coraz większe terytorium ZSRR szacuje się, że do końca 1941 roku wywieziono ponad 1500 dużych zakładów, razem z milionami robotników, inżynierów razem z członkami ich rodzin. Prawie 500 fabryk trafiło pod Ural, ponad 200 na Zachodnią Syberię, 250 do Azji Środkowej. Pozostałe ewakuowano jeszcze dalej na wschód, nawet pod wybrzeże Pacyfiku. Wybierano lokalizacje bogate w surowce, a także leżące daleko od frontu, by nie były narażone na naloty Luftwaffe.

Kobiety odlewające metal w fabryce w oblężonym Leningradzie
Vsevolod Tarasevich via Wikimedia Commons

Priorytet podczas ratowania fabryk miały zakłady wojskowe i to właśnie one zostały najszybciej przewiezione i ponownie uruchomione – zdarzyły się pojedyncze przypadki nawet miesiąc po rozpoczęciu przeprowadzki. Pierwszy czołg T-34 złożony w przeniesionej fabryce (Niżny Tagił na Uralu) wyjechał z linii produkcyjnej już w grudniu 1941 roku, a większość wojskowej produkcji rozkręciła się w pierwszej połowie 1942 roku, akurat przed Bitwą Stalingradzką, która rozpoczęła się w sierpniu 1942 i była punktem zwrotnym II Wojny Światowej dla Związku Radzieckiego. Warto wspomnieć, że pośpieszne uruchomienie produkcji odbiło się na kiepskiej jakości i wyższej awaryjności wytwarzanego uzbrojenia – książkowym przykładem może być tutaj już wspomniany czołg średni T-34, który w zależności od miejsca wytworzenia mógł nawet mieć odrobinę inne wymiary od tego samego typu czołgu wyprodukowanego w innej fabryce.

Nie wszystko jednak wyszło tak, jak powinno. Prawie 300 fabryk w ogóle nie dojechało do swojego miejsca docelowego – po prostu zagubiło się w transporcie, zostały rozkradzione, bądź przejęli je Niemcy. Niektóre z zakładów były zbyt trudne do przeniesienia (jak na przykład huty) i czasem nawet nie podejmowano się próby wywózki, lecz niszczono je na miejscu. Zdarzało się, że Niemcy zbyt szybko podchodzili w kierunku danej fabryki i jej załoga, chcąc uniknąć zajęcia sprzętu przez Wehrmacht, wysyłała go na wschód pierwszym lepszym pociągiem. Pozostawiony sam sobie ładunek potrafił wtedy krążyć po kraju nawet miesiącami i jeśli jakimś cudem nie zostawał po drodze rozkradziony, to odnotowano kilka przypadków rozładunku takich maszyn i uruchomienia produkcji w zupełnie innym miejscu, przy pomocy innych ludzi niż początkowo zakładano!

Długofalowo, przemysł ZSRR skorzystał na akcji ewakuacyjnej mimo wielkiego chaosu, który towarzyszył całej operacji. Stworzono potężne centra przemysłowe i zbudowano lub rozbudowano wiele fabryk, takich jak zakład w Czelabińsku, gdzie produkowano czołgi. Fabryka ta była tak duża, że całe miasto nazywane było „Tankogrodem”. Dodatkowo, poprzez śrubowanie coraz to niższych limitów czasowych produkcji sprzętu w wielu zakładach wypracowano wydajniejszy system pracy.

W trakcie II Wojny Światowej Niemcy próbowali niszczyć flotę handlową i przerywać linie zaopatrzeniowe Wielkiej Brytanii, widząc w tym szansę na wygranie wojny poprzez załamanie potencjału gospodarczego przeciwnika. Na początku 1940 roku dowództwo Kriegsmarine zwróciło wzrok między innymi ku Dogger Bank – obfitującemu w skupiska ryb miejscu na Morzu Północnym, gdzie w tamtym czasie dziennie przebywało tam średnio nawet 60 brytyjskich trawlerów.

19 lutego 1940 niemiecka flota zdecydowała się wysłać w ten rejon sześć niszczycieli by przejąć wrogie statki rybackie i jednocześnie zmusić Royal Navy do wysłania rybakom okrętów ochrony, co rozproszyłoby ich siły. Jednocześnie w tym samym dniu operowała tam Luftwaffe, a jak się później okazało, ani marynarka, ani siły powietrzne nie skoordynowały między sobą swoich działań.

Operacja Wikinger rozpoczęła się 22 lutego, a jej komiczny przebieg najlepiej opisać w punktach: (historia poniżej to nie żart):

  1. Nad Dogger Bank w celach zwiadowczych nadleciał niemiecki bombowiec Heinkel He 111. Kriegsmarine nie była o tym poinformowana, więc załogi sześciu niszczycieli nie wiedziały czy był to swój, czy wróg. Tak samo pilot Heinkela nie był świadom obecności w tamtym rejonie niemieckiej marynarki.
  2. Bombowiec zniżył się i rozpoczął obserwację napotkanej flotylli. W tym samym czasie trzech niemieckich kapitanów rozpoznało w nim maszynę Luftwaffe, jednak kolejnych trzech uznało że to wróg i ich niszczyciele rozpoczęły ostrzał Heinkela. Zaatakowany pilot postanowił odwdzięczyć się bombardując „nieprzyjacielskie” okręty i podczas drugiego przelotu trafił niszczyciel „Leberecht Maass”. Wybuch na śródokręciu przepołowił okręt, który momentalnie zaczął tonąć.
  3. Na pomoc ruszył mu następny okręt flotylli, „Max Schultz”, jednak wpłynął na minę i także zaczął tonąć.
  4. Pozostali kapitanowie byli pewni, że „Max Schultz” został zaatakowany przez wrogi okręt podwodny, więc zaczęli zrzucać wokoło bomby głębinowe co spowodowało jedynie większy chaos.
  5. W efekcie tego szaleństwa niszczyciel „Theodor Riedel” zniszczył sobie ster i zaczął pływać w kółko.
  6. Aby pomóc marynarzom zniszczonych okrętów, kapitan niszczyciela „Erich Koellner” rozkazał wysłać motorówkę by ta rozpoczęła ratowanie ludzi z lodowatej wody. Jednak sam okręt zbyt szybko zwiększył prędkość i staranował motorówkę, zabijając całą jej załogę.
Po lewej: „Leberecht Maass”, z prawej: „Max Schultz”
Źródło: Wikimedia Commons

Bez żadnego kontaktu z Royal Navy (a nawet bez kontaktu z brytyjskimi rybakami) stracono dwa niszczyciele, jeden został poważnie uszkodzony i zginęło 590 niemieckich marynarzy. Operacja „Wikinger” choć miała być spacerkiem, była jedną z największych kompromitacji niemieckich sił zbrojnych podczas II Wojny Światowej.

Późniejsze śledztwo ujawniło brak koordynacji działań między Kriegsmarine i Luftwaffe. Oficjalnie winnym ogłoszono pilota Heinkela, a mimo opracowania procedur na przyszłość, dowodzenie wspólnymi działaniami niemieckiej marynarki i sił powietrznych było dalekie od doskonałości już do końca wojny.

 

Dysponował ogromną siłą ognia i solidnym pancerzem – żaden aliancki czołg z tamtego okresu (nie licząc rosyjskiego IS-2) nie był w stanie przebić przedniego pancerza niemieckiego kolosa. Fenomenalna armata 88mm oferowała zasięg nawet do 4 km i 100% celności do 3 km, co pozostawiało w tyle wrogie mu maszyny. Należy jednak dodać, że Tiger II był przy tym bardzo awaryjny, miał zbyt słaby i paliwożerny silnik, a jego wytworzenie było bardzo drogie. Pod koniec wojny czołgi te wzięły udział w wielu starciach na obu frontach i zbyt często były eliminowane z boju przez usterki, braki w zaopatrzeniu bądź błędy taktyczne dowódców. Pomimo tego, sprawne egzemplarze były tak dominującą bronią na polu bitwy, że Königstiger stał się jedną z ikon wojsk pancernych II Wojny Światowej.

Tiger II był projektowany, by zastąpić bardzo udaną konstrukcję czołgu PzKpfw. VI Tiger i za sprawą swoich możliwości zniwelować przewagę liczebną wojsk pancernych Aliantów, szczególnie na wschodnim froncie. W ogłoszonym przetargu na nowy czołg ciężki dla niemieckiej armii rywalizowały ze sobą dwa projekty – jeden firmy Henshel, drugi Ferdinanda Porsche. Ostatecznie wybrano rozwiązanie Henschela i po szybkich testach produkcja seryjna pojazdu ruszyła w styczniu 1944, a więc w końcowej fazie wojny.

Nowy czołg otrzymał nazwę Königstiger, oznaczającą po niemiecku tygrysa bengalskiego (często mylnie, dosłownie tłumaczona jako Tygrys Królewski).

Tiger II w Muzeum Bovington
Źródło: Hohum, via Wikimedia Commons

Z myślą o rozległych przestrzeniach wschodniego frontu, który miał być królestwem dla Tygrysa II, podczas tworzenia czołgu skupiono się na sile ognia i wytrzymałym pancerzu. Niemiecki pancerny kolos otrzymał armatę 8.8 cm KwK 43 L/71, czyli wydłużoną armatę 8.8 cm znaną z Tygrysa – działo uznawane za najlepsze podczas II Wojny Światowej. Cechowało się ono świetną celnością i wielką siłą ognia. Königstiger nie miał sobie równych na tym polu – z odległości do 3 km mógł przebić praktycznie każdy czołg nieprzyjaciela przy możliwości wystrzelenia 9-krotnie w czasie 35 sekund.

Z zewnątrz bryła Tygrysa II przypominała kształt Pantery. Miejsca najbardziej narażone na wrogi ostrzał były znacząco pogrubione i odchylone od pionu, aby ułatwić rykoszetowanie pocisków. Przednia płyta pancerza, która została odchylona o 50 stopni i miała grubość aż 180 mm nie została ona ani razu przebita podczas walki! Należy jednak wspomnieć, że chociaż pociski nie penetrowały pancerza czołgu, to wewnątrz pojazdu pojawiały się odpryski i pęknięcia, które były bardzo niebezpieczne dla załogi. Ten słabszy stop stali był spowodowany utratą przez Niemcy źródeł molibdenu, którego stopu używali wcześniej i zastąpienia go wanadem, co okazało się być poważnym błędem.

Jeden z zachowanych pojazdów, zdjęcie z 2008 roku
Źródło: Huhu via Wikimedia Commons

Tiger II ważył prawie 70 ton i ta ogromna waga sprawiała, że był zbyt ciężki, by przejechać przez wiele europejskich mostów bez ich uprzedniego wzmocnienia. Wyposażono go w silnik 690-konny silnik Maybacha który wykorzystywano już wtedy w Panterze, jednak był on zbyt słaby dla tak wielkiego czołgu jakim był Königstiger. Dodatkowo, jednostka cechowała się niesamowicie dużym poborem paliwa (500 litrów na 100 km przy zbiorniku o pojemności 860 litrów) i tankowanie pojazdu było dla słabnącej III Rzeszy prawdziwym wyzwaniem. Z tego względu, a także z powodu problemów z zaopatrzeniem, zdarzało się, że w trakcie walk załogi były zmuszane porzucić swoje maszyny. Problem polegał na tym, że były to tak ciężkie i ogromne czołgi, że uszkodzonego Tygrysa II mógł holować tylko inny Tygrys.

Nowe czołgi zostały pierwszy raz użyte w boju 18 lipca 1944 w Normandii przeciwko siłom brytyjskim. Dwa z nich zostały szybko zniszczone, a jeden – pojazd dowodzenia – wpadł do krateru po bombie i utknął. Był to pierwszy Tygrys II zdobyty przez Aliantów.

 

Unieruchomiony i porzucony Tiger II w Stavelot, Belgii w grudniu 1944.
Źródło: Zdjęcie US Army via Wikimedia Commons

Kilka miesięcy później czołgi Tiger II były częścią niemieckiej pancernej pięści podczas ofensywy w Ardenach i chociaż ich straty były znaczące, to było to spowodowane raczej brakami w zaopatrzeniu i trudnymi warunkami atmosferycznymi niż ogniem nieprzyjaciela. Same pojazdy sprawiły się dobrze, ponieważ za sprawą swojej siły ognia i grubego pancerza mogły brutalnie forsować linie obronne Aliantów. Ci z kolei, aby unieruchomić pancerne kolosy Hitlera, musieli najczęściej korzystać z min przeciwczołgowych, bomb i bazook, ponieważ niewiele dział mogło przebić pancerz Königstigera.

Ostatecznie, na Froncie Zachodnim czołgi Königstiger zostały powstrzymane przez usterki, luki w wyszkoleniu załóg, używane przez Aliantów bomby 250-500 kg (po których ogromne czołgi potrafiły wylądować jak na poniższym zdjęciu) a także przez samoloty myśliwsko-bombowe Hawker Typhoon RAFu, zwane „łowcami czołgów” (tank hunters).

Generał Dwight D. Eisenhower oglądający zniszczony czołg Tiger II we Francji
Źródło: Acme News Photos, Domena publiczna

Na Froncie Wschodnim Tygrys II nie zaliczył udanego chrztu bojowego. 12 sierpnia 1944 roku pod wsią Oględów trzy nowe niemieckie czołgi zostały zniszczone podczas zasadzki przeprowadzonej przez jeden T-34/85 i pluton piechoty (dowódca czołgu, Aleksandr Oskin został za ten czyn odznaczony Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Radzieckiego) Podczas walk w tamtym rejonie Niemcy stracili 14 następnych Tygrysów II, przeważnie w zasadzkach z użyciem czołgów IS-2 i dział ISU-122.

Jednak niedługo potem, bo już w październiku 1944, Tygrysy II z 503. Batalionu Czołgów Ciężkich brały udział w Operacji Panzerfaust, czyli pacyfikacji Węgier. Podczas 166 dni walk na Węgrzech pojazdy te zniszczyły co najmniej 121 radzieckich czołgów, 244 dział i artylerii, pięć samolotów i jeden pociąg. Straty wyniosły 25 maszyn – 10 z nich stracono w walce z Sowietami, 2 wysłano do naprawy, a 13 zostało zniszczonych przez własne załogi – z powodu usterek bądź braków w zaopatrzeniu.

Amerykanie, po oględzinach przejętych Königstigerów stwierdzili, że całkowicie nie rozumieli powodów które kierowały niemieckim dowództwem podczas projektowania tych kolosów. Tiger II był zbyt ciężki w stosunku do użytego w nim silnika, zbyt duży i zbyt wolny (w Ardenach potrafiły blokować całe drogi i tym samym opóźniać ofensywę swoich wojsk). Dodatkowo, jednostkowy koszt wytworzenia jednego pojazdu był astronomicznie wysoki – koszt wytworzenia jednego Tygrysa II odpowiadał kosztowi dziesięciu T-34 (w przeliczeniu: 320 000 $ kontra 31 000 $ za jeden czołg).

Załoga czołgu Panzer VI „Königstiger” w Budapeszcie, 1944
Źródło: Das Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Czy Königstiger zasłużył sobie na miano najpotężniejszego czołgu II Wojny Światowej? Zatankowane, sprawne egzemplarze kierowane przez wyszkolone załogi potrafiły prawdziwie dominować pole bitwy, szczególnie na froncie wschodnim, gdzie rozległe przestrzenie dawały Tigerowi II przewagę nad czołgami przeciwnika. Pod koniec wojny ostatni gigant Panzerwaffe mógł mieć tak naprawdę tylko dwóch godnych go konkurentów: amerykańskiego M-26 Pershing i sowieckiego IS-2. Lekko lżejszy (46 ton) i lżej opancerzony Pershing prawdopodobnie musiałby ustąpić pola Tigerowi II, jednak z IS-2 sprawa nie była tak prosta. Najnowszy czołg Stalina dysponował działem 120mm i z mniejszej odległości teoretycznie miał możliwość przebicia pancerza niemieckiego kolosa. Z kolei Königstiger ze swoim straszliwym, snajperskim działem 88 mm mógł trzymać każdego, w tym IS-2 na dystans i być może zniszczyć go, zanim ten zdołałby oddać strzał. Niezależnie od tego, 492 wyprodukowanych przez III Rzeszę czołgów PzKpfw. Tiger II „Königstiger” było zbyt małą liczbą przy prawie 4000 wyprodukowanych IS-2; gdyby jednak II Wojna Światowa trwała dłużej, niemiecki potwór miałby okazję konfrontacji z brytyjskim Centurionem – jednym z najbardziej udanych czołgów XX wieku.

Oryginalne nagrania czołgu Tiger II z lat 1944-1945 (w 0:38 na filmie widać Kurta Knispela, niemieckiego asa pancernego):

Jedyny na świecie zachowany i sprawny egzemplarz Tigera II podczas przejazdu w 2015 roku:

Ten sam czołg w Overloon w Holandii w 2018:

Do ataku na ZSRR, czyli do wykonania planu Barbarossa, Niemcy rzucili przeciwko Armii Czerwonej cztery grupy pancerne liczące około 3 tysiące czołgów. Początkowo siły III Rzeszy błyskawicznie parły na wschód; już we wrześniu 1941 roku niemieckie zagony pancerne znalazły się pod Leningradem, a w listopadzie 2. Grupa Pancerna generała Guderiana stała pod Moskwą. Wehrmacht doskonale wykorzystywał swoje pancerne pięści, które w myśl taktyki Blitzkriegu szybko przełamywały front i starały się zamykać okrążeniu siły radzieckie.

Przykład wytrzymałości pancerza sowieckiego czołgu KW-1. Stalingrad, 1942
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Niemców powstrzymała surowa zima i beznadziejne rosyjskie drogi, przez które stany niektórych dywizji pancernych Hitlera zmniejszyły się nawet o 50%. Arma Czerwona zdołała wyprowadzić zwycięską kontrofensywę pod Moskwą, ratując tym samym swoją stolicę i otwierając nowy rozdział w historii sowieckich sił pancernych. Obie strony konfliktu zauważyły wtedy, że nawet najlepiej uzbrojony niemiecki czołg tamtego okresu, czyli PzKpfw IV miał nikłe szanse przeciwko nowym sowieckim czołgom T-34/76 i KW. Chcąc wykorzystać tę przewagę, naczelne sowieckie dowództwo rozpoczęło gorączkowe przezbrajanie pozostałych jednostek w te modele czołgów, a Niemcy przyspieszyli prace rozwojowe nowych późniejszych dominatorów pół bitew, czyli czołgu ciężkiego PzKpfw VI Tiger i czołgu średniego PzKpfw V Panther.

Pierwszą poważną operacją, gdzie Sowieci wykorzystali masowe uderzenie jednostek pancernych, było zamknięcie sił niemieckich w kotle podczas kontrofensywy pod Stalingradem w listopadzie 1942 roku. Wehrmacht znalazł się w odwrocie, jednak genialny manewr feldmarszałka Ericha von Mansteina umożliwił Niemcom odbicie Charkowa, zadanie Armii Czerwonej poważnym strat i ustawienie frontu tak, jak latem 1942 roku. Adolf Hitler i jego generałowie szykowali wielką ofensywę mającą umożliwić im odzyskanie inicjatywy strategiczną na Froncie Wschodnim, którą to Wehrmacht utracił pod Stalingradem.

Operacja „Zitadelle”

Rozpoczęły się przygotowania wielkiego planu operacji o kryptonimie „Zitadelle” (Cytadela). Operacja ta zakładała wyprowadzenie uderzenia w rejonie Kurska, zniszczenie rozlokowanych tam jednostek Armii Czerwonej i późniejsze uderzenie w kierunku Moskwy. Jednak już na samym początku w planie pojawiły się zgrzyty: generał Walther Model alarmował dowództwo, że Rosjanie przygotowali na odcinku planowanego natarcia solidną, dobrze zorganizowaną obronę i tym samym sugerował zmianę planów. Generał Guderian wprost spytał się Hitlera:

„Czy myśli pan, że ludzie w ogóle wiedzą, gdzie leży Kursk? Dla świata rzeczą zupełnie obojętną jest to, czy mamy Kursk czy go nie mamy”.

Mimo tych argumentów, Führer był niewzruszony. Wiedząc, że niemieccy żołnierze wejdą wprost na ufortyfikowany i dobrze broniony teren, upatrywał swoich szans w nowych czołgach, Panterach i Tygrysach, które miały przeważać nad sowieckimi T-34 i przeważyć szalę zwycięstwa na stronę III Rzeszy. Nie przejął się nawet dalszymi ostrzeżeniami Guderiana, który wiedział, że Pantery przechodziły wtedy tzw. „choroby wieku dziecięcego”, czyli dużą awaryjność wynikającą z tego że była to nowa, niesprawdzona wtedy maszyna. Czekając na dostawy nowych czołgów, Hitler był skłonny przesuwać dzień rozpoczęcia wielkiej ofensywy.

Tygrys 2. Dywizji Pancernej SS „Das Reich”
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Ostatecznie termin rozpoczęcia operacji „Zitadelle” wyznaczono na 5 lipca 1943 roku. Niemcy mieli uderzać na pozycje sowieckie z dwóch stron. Grupa prowadząca natarcie z północy miała do dyspozycji 747 czołgów (w tym 31 Tygrysów) i 134 dział samobieżnych (w tym 89 Ferdinandów). Grupa południowa była wspierana przez 1303 czołgi i 253 działa samobieżne. Działania na lądzie miały być wspierane przez dwie floty powietrzne, liczące ok. 1900 samolotów. Zadaniem Luftwaffe było wyeliminowanie z walki sowieckiego lotnictwa, a następnie walka z jednostkami pancernymi Armii Czerwonej.

Niemieckie dowództwo nie wiedziało, że Rosjanie znali dokładną treść rozkazu polecającego atak w kierunku Kurska. W rejonie Kurska na Niemców czekały jednostki Frontu Centralnego generała Konstantego Rokossowskiego i Frontu Woroneskiego generała Nikołaja Watutina. Za nimi, w odwodzie stały armie Frontu Stepowego gen. Iwana Koniewa. Siły te dysponowały 3306 czołgami i działami samobieżnymi.

Tygrys z 503 Batalionu Czołgów Ciężkich pod Kurskiem

Armia Czerwona była okopana i przygotowana by odeprzeć natarcie Wehrmachtu, a następnie przeprowadzić szybki kontratak. W rejonie Kurska obrońcy wykopali 5000 kilometrów okopów i przejść, założyli 4000 min i rozciągnęli niesamowite ilości drutu kolczastego, w tym drutu pod napięciem. Pozycje sowieckie wręcz uginały się od broni przeciwpancernej, a teren przed nimi roił się od min przeciwczołgowych. Czołgi Wehrmachtu miały wjechać prosto w tę gorliwie przygotowywaną pułapkę, której powodzenie miało zmienić losy całej II Wojny Światowej.

Początek walk

Rosjanie wiedzieli nawet, gdzie i kiedy dokładnie uderzy wróg. 5 lipca, czyli w dzień rozpoczęcia bitwy, to oni pierwsi poderwali samoloty i spróbowali zaatakować niemieckie lotniska, gdzie znajdowały się przygotowane do startu maszyny Luftwaffe. Niemieckich sił powietrznych nie udało się zaskoczyć, więc wywiązała się bitwa powietrzna, podczas której tylko tego dnia Rosjanie stracili ponad 430 samolotów, a III Rzesza jedynie 26 maszyn.

Nad ranem rozpoczęła się niemiecka ofensywa pod Kurskiem, poprzedzona intensywnym ostrzałem ze strony Armii Czerwonej. Mimo początkowych strat, zasieków, okopów, drutów kolczastych, min i przewagi liczebnej przeciwnika, Wehrmacht w kilku miejscach przedarł się przez sowiecką obronę. Na ich niekorzyść działał teren, ponieważ czołgi grzęzły w błocie, a ich wyciąganie potrafiło trwać nawet wiele godzin. Dodatkowo, spełniło się ostrzeżenie generała Guderiana – nowe czołgi średnie, Pantery, okazały się być niezwykle awaryjne. przykładem mogą być tutaj dwa bataliony czołgów 10. Brygady Pancernej, które rano 5 lipca miały na wyposażeniu 200 Panter. Tego samego dnia w godzinach wieczornych sprawnych pozostało jedynie 40 z nich! Na szczęście dla pancerniaków Hitlera, przez noc udało im się zreperować następnych 100.

W walce sprawdzały się za to nowoczesne pancerne kolosy Hitlera, czyli Panzerkampfwagen VI Tiger. Tygrysy z 13. Kompanii, plutonu słynnego ppor. Michaela Wittmanna pod Kurskiem rozpoczęły swój bojowy marsz od eliminacji sowieckiego punktu obrony przeciwpancernej i rozbicia pierwszej linii obrony. Następnie stoczyły krótką potyczkę z plutonem T-34, które zostały przez nich zmuszone do odwrotu. Podczas natarcia na drugą linię sowieckiej obrony Wittmann został wezwany na pomoc plutonowi ppor. Wendorffa, który został otoczony przez kilkanaście T-34. As pancerny posłał dwa Tygrysy do ataku na sowieckie umocnienia, a sam obrał kurs na okrążony niemiecki pluton. W kilka minut zniszczył trzy wrogie T-34. Tego dnia Wittmann samodzielnie zniszczył osiem T-34 i osiem dział przeciwpancernych.

Sowieckie pozycje przeciwpancerne pod Kurskiem
Cassowary Colorizations via Flickr (https://www.flickr.com/photos/cassowaryprods/34834747431)

Zahamowane natarcie

Drugiego dnia natarcia niemiecka pięść pancerna zaczęła tracić impet. Były odcinki, gdzie czołgi i piechota Wehrmachtu miały przed sobą pola minowe, okopane T-34 i stanowiska przeciwpancerne, których nie dawało się pokonać. Mimo to natarcia prowadzone przez Tygrysy wciąż miejscami pozwalały przełamać sowiecką obronę. Dość skuteczną okazała się być taktyka tworzenia formacji czołgów, która kształtem przypominała dzwon. Jej trzon i front składał się z ciężkich Tygrysów, a boki obsadzano czołgami średnimi. Przewaga nowych czołgów niemieckich nad jednostkami sowieckimi była momentami miażdżąca – sam ppor. Michael Wittmann 7 lipca ponownie niósł śmierć sowieckim pancerniakom i samodzielnie zniszczył siedem T-34 i 19 dział przeciwpancernych.

7 lipca Niemcy zastosowali nową metodę niszczenia sowieckich czołgów jadących na front. Do Stukasów, czyli Junkersów Ju 87 doczepiono działka 57 mm i z ich pomocą atakowano kolumny pancerne Armii Czerwonej. Efekt przerastał oczekiwania dowódców – po wielu takich akcjach na polu bitwy pozostawało kilkadziesiąt dymiących sowieckich pojazdów.

Mozolne natarcie Niemców powoli traciło swój impet, a opór Armii Czerwonej konsolidował się. Te kilka dni walk kosztowało ich ogromne ilości sprzętu i zasobów. Straty ludzkie były znaczne, jednak i tak mniejsze niż Rosjan. Feldmarszałek Manstein zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę i uderzyć II Korpusem Pancernym SS na Prochorowkę, by przebić się w kierunku Kurska. Operacja ta zbiegła się z kontrnatarciem Sowietów – na rozkaz Stalina generał Watutin 12 lipca rozkazał 5., 6., 7. Armii Gwardii i 1. i 5. Armii Pancernej Gwardii atak na niemiecką Grupę Armii „Południe”.

Niemiecki żołnierz ogląda zniszczony czołg T-34, 40 km od Prochorowki.
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Bitwa pancerna pod Prochorowką

To właśnie wokół Prochorowki rozegrała się największa bitwa pancerna II Wojny Światowej. Na dystansie 5 km naprzeciw siebie stanęło ponad tysiąc czołgów, a ich starcia były niesamowicie zażarte. Pojazdy niemieckie starały się korzystać ze swojej snajperskiej przewagi i trzymać wrogie maszyny na dystans, jednak Sowieci mieli szczęście i ich czołgi parły naprzód i podjeżdżały blisko Niemców dzięki pyłowi, który unosił się nad polem bitwy. Mimo to, 12 lipca na jeden zniszczony niemiecki czołg lub działo przypadało 4-5 straconych sowieckich pojazdów pancernych, choć to Armia Czerwona miała dwukrotnie większą przewagę sprzętu (300 czołgów i dział przeciwko 600 – 800. Tutaj podawane są różne dane).

To, jak bezwględnie walczono pod Prochorowką, może świadczyć fakt, że zdarzyły się przypadki taranowania wrogich pojazdów przez czołgi, którym zabrakło amunicji.

Walcząc na tak bliski dystans, ciężkie Tygrysy nie mogły manewrować tak sprawnie jak zwinniejsze T-34. Ich potężny przedni i boczny pancerz był trudny do spenetrowania, jednak Sowieci starali się je zachodzić z tyłu i niszczyć, unikając przy tym ognia straszliwych niemieckich armat 88 mm.

Mimo dużej awaryjności, sprawne egzemplarze Panter okazały się dominować pole bitwy. Ich celna i potężna armata 75 mm mogła przebić każdy wrogi czołg obecny pod Kurskiem, a ani jedno trafienie w przedni pancerz którejkolwiek z Panter nie okazało się groźne. Jak wspomniano wyżej, większość z nich zawiodła przez liczne problemy techniczne. Po stronie niemieckiej w bitwie brały udział także czołgi średnie – „konie pociągowe niemieckiej armii” Panzery IV i mała liczba Panzerów III. Sowieci korzystali głównie z T-34, jeszcze w słabszej wersji z armatą 76 mm, która nie dawała im dużej szansy w normalnym starciu przeciwko Tygrysom i Panterom, jednak dobrze dawała sobie radę przeciwko Panzerom IV.

Nie można zapomnieć, że w bitwie wykazały się także inne pojazdy, a nawet zwierzęta. Na dalekich dystansach jedynym godnym przeciwnikiem dla niemieckich pancernych kolosów okazało się być działo samobieżne SU-152. Pociski wystrzelone z jego 152-mm armaty miały straszliwą siłę – potrafiły dosłownie przełamywać niemieckie czołgi w pół. Po bitwie pod Kurskiem ten niszczyciel uzyskał miano „zwieroboj”, czyli z rosyjskiego „pogromca zwierząt”, mając na myśli to, jak dobrze spisywał się przeciwko nowym czołgom III Rzeszy. Niemcy także użyli pod Kurskiem działa samobieżnego Ferdinand, dysponującego armatę 88 mm. Miało ono jednak mały problem – konstruktorzy zapomnieli umieścić w nim karabiny maszynowe, więc łatwo padało ofiarą piechoty.

Co ciekawe, jedną z najskuteczniejszych broni przeciwko oddziałom pancernym Wehrmachtu i SS były… psy, którym Rosjanie przyczepiali ładunki wybuchowe i wysyłali przeciwko niemieckim czołgom.

Grób kaprala Heinza Kühla, Niemca walczącego pod Kurskiem
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

Klęska Cytadeli

15 lipca wykrwawiona niemiecka Grupa Armii „Środek” została przerwana przez sowieckie fronty Zachodni i Briański. Oddziały Grupy „Południe” wycofały się na pozycje wyjściowe sprzed operacji „Zitadelle” i rozpoczęły obronę swoich pozycji. To był koniec niemieckiej ofensywy pod Kurskiem, a do jej fiaska przyczynił się sam Adolf Hitler, który 13 lipca odesłał część sił na Sycylię, gdzie właśnie wylądował aliancki desant. Na rosyjskich stepach III Rzesza straciła 416 tys. żołnierzy, a Rosjanie – aż 1 mln 680 tys. ludzi. Niemieckie siły pancerne uzupełnione z ogromnym trudem i precyzyjnie przygotowywane na wielką bitwę, były niezdolne do prowadzenia jakichkolwiek działań ofensywnych.

Dowództwo Armii Czerwonej postanowiło wykorzystać okazję i zaatakować osłabionego, wyczerpanego przeciwnika. 3 sierpnia przez Biełgorod i Charków ruszyła wielka ofensywa, która w ciągu 21 dni odepchnęła Wehrmacht na 140 km na zachód. Jak pokazała historia, Rosjanie nie oddali już Hitlerowi inicjatywy strategicznej na froncie wschodnim, a hordy Stalina swój marsz na zachód zakończyły dopiero dwa lata później, w Berlinie.

Zwodowany w 1943 roku, niemiecki U-Boot U-977 był jednym z ponad siedmiuset okrętów klasy VIIC, czyli najliczniej wyprodukowanego okrętu podwodnego w historii. Ten konkretny egzemplarz nigdy nie miał okazji wystrzelić ostrej amunicji w kierunku przeciwnika i nie brał udziału w walce, ponieważ podczas testów po zwodowaniu został trzykrotnie staranowany. Jego konstrukcja uległa osłabieniu i nie mógł wejść do służby operacyjnej – zamiast tego pełnił funkcję jednostki szkoleniowej na Bałtyku. Dla wielu niemieckich rekrutów trening na U-977 był wstępem do późniejszej służby na innych U-Bootach, jednak ich małe doświadczenie odciskało na okręcie piętno, ponieważ przez nieumiejętną obsługę był on cały czas w z kiepskim stanie technicznym.

14 grudnia 1944 roku dowódcą U-977 został porucznik Heinz Schäffer. Miał on za sobą czteroletnie doświadczenie w służbie na morzu – najpierw na U-561, a następnie na U-445, gdzie uczestniczył w kilku bitwach konwojowych. Odznaczony Krzyżem Żelaznym, po rocznym szkoleniu powierzono mu dowodzenie nowym okrętem podwodnym U-977. Dla cierpiącej na mocne problemy kadrowe Kriegsmarine, doświadczony oficer taki jak Schäffer był na wagę złota, więc oddanie w jego ręce okrętu szkoleniowego nie mogło być uznane za awans. Zamiast walczyć na Atlantyku, od tamtej pory musiał uczyć morskiej wojaczki żółtodziobów, którzy nigdy wcześniej nie pływali wewnątrz okrętu podwodnego.

U-977 pod amerykańską banderą, listopad 1945
Źródło: MMC Celestine M. Urbaniak, US Navy

Tutaj zaczyna się właściwa historia U-977. III Rzesza traciła tereny na wschodzie i okręt Schäffera musiał wycofać się w stronę Niemiec. Po dopłynięciu do Hamburga wyposażono go w tzw. „chrapy”, czyli urządzenie pozwalające odprowadzać spaliny z silnika diesla i zasysać powietrze podczas zanurzenia. W Niemczech Schäffer został wezwany do dowódcy Kriegsmarine, admirała Karla Dönitza. Ten polecił dowódcy U-977 szykować się do pierwszego i najprawdopodobniej ostatniego zadania bojowego. Schäffer doskonale wiedział, że jego okręt przypominał pływającą trumnę i chciał wymusić na admirale przeprowadzenie chociaż krótkiego remontu, jednak usłyszał w odpowiedzi:

„Panie Schäffer, widzę po odznaczeniach że jest pan weteranem, a kto inny ma teraz walczyć, jak nie weterani?”

Choć wojna miała się już ku końcowi, załoga U-977 szykowała się do jedynej w swojej karierze misji bojowej. 13 kwietnia okręt (i prawdopodobnie dwa inne U-Booty) opuścił Kilonię i po dwóch tygodniach dopłynął do norweskiego Kristiansund, co – mając na uwadze ogromną przewagę Aliantów na morzu i w powietrzu – było praktycznie cudem. 2 maja Schaeffer otrzymał rozkaz przedostania się do brytyjskiego portu Southampton, by po osiągnięciu celu zatopić jak największą liczbę nieprzyjacielskich jednostek. Było jasne, że oznaczało to misję samobójczą z której U-977 i jego załoga miała już nie wrócić. Mimo bardzo słabych morale i kiepskiego stanu technicznego okrętu, jednostka opuściła Norwegię i obrała kurs na Wyspy Brytyjskie.

Pech marynarzy U-977 trwał w najlepsze, bo jak wiemy z lekcji historii, 8 maja zakończyła się II Wojna Światowa. Dowództwo Kriegsmarine wysłało do wszystkich jednostek komunikat o obowiązku złożenia broni, jednak nie został on odebrany na okręcie Schäffera. Dopiero kilka godzin później do kapitana przybiegł radiotelegrafista, który przedstawił mu niekodowaną wiadomość o treści:

„Niemieckie okręty muszą się wynurzyć, podać swoją pozycję, zniszczyć broń i wywiesić białą flagę. Komitet aliancki.”

Było jasne, że III Rzesza poddała się i dalsza walka nie miała sensu.

Na nieszczęście dla marynarzy U-977, kapitan postanowił nie traktować tego polecenia dosłownie. Wieloletnia nazistowska indoktrynacja sprawiła, że niemiecki oficer nie ufał Aliantom i był pewien podstępu z ich strony, dlatego zaproponował złożenie broni, ale dopiero po przepłynięciu Atlantyku i dotarciu do Argentyny, kraju przyjaznego III Rzeszy. Niemiecka załoga prawdopodobnie nie zostałaby tam nawet internowana, a mieszkająca tam mniejszość niemiecka przyjęłaby swoich rodaków z otwartymi ramionami. Rozpoczęto głosowanie, które miało rozstrzygnąć dalsze losy niemieckich marynarzy. 32 z nich zgadzało się z kapitanem, a 16, głównie żonatych, było przeciw. Tych drugich wysadzono w Norwegii, a reszta wyruszyła w śmiały rejs w kierunku Argentyny.

Jako że zapasy paliwa na U-977 nie były duże, okręt musiał płynąć tak ekonomicznie, jak się tylko dało, czyli de facto wykorzystywać głównie silnik elektryczny i poruszać się z prędkością do 3 węzłów. Samo osiągnięcie Zachodniej Afryki zajęło Niemcom ponad dwa miesiące… Aby uniknąć kontaktu z obcymi statkami handlowymi bądź okrętami wojennymi wynurzano się rzadko, tylko wtedy, gdy trzeba było szybko przewietrzyć okręt i naładować akumulatory. Sytuacja nie była łatwa, a na dodatek na okręcie brak było odpowiedniej ilości ludzi, nie mówiąc już o zbyt małym doświadczeniu załogi.

Warunki panujące wewnątrz U-977 były straszliwe. Brakowało wszystkiego – od jedzenia, po paliwo, części zamienne, a nawet powietrze. Bez światła dziennego członkowie załogi zmienili się w wychudzone, brudne i blade zombie. Marynarze podupadali także na psychice. Na okręcie wybuchały bójki, zaobserwowano przypadek klaustrofobii. W tym dramatycznym momencie kapitan Schäffer postanowił zaprzestać przestrzegania wyniszczających środków ostrożności i zezwolił na wynurzenie okrętu, co momentalnie poprawiło nastroje jego ludzi. Od tamtej pory U-977 płynął pod wodą tylko w dzień, w nocy poruszając się szybciej, w pełnym wynurzeniu. Morale Niemców zostały jeszcze bardziej podniesione dzięki informacji odebranej 11 lipca, mówiącej o tym, że U-Boot U-530 dowodzony przez kapitana Otto Wermutha wpłynął na argentyńskie wody. Marynarze U-977 nie posiadali się ze szczęścia, ponieważ byli pewni spotkania ze swoimi rodakami.

17 sierpnia, po 107 dniach rejsu (w tym 66 dni bez wynurzania się!), niemiecki okręt podwodny U-977 zdołał dotrzeć do Argentyny. Zgodnie z przypuszczeniami kapitana, załoga została potraktowana godnie, choć internowano ich w kajutach starego krążownika General Belgrano, który cumował w porcie Mar del Plata. Mimo to, Niemcom nie szczędzono jedzenia i nie traktowano jak wrogów.

U-977 w argentyńskim porcie Mar del Plata
Źródło: Daniel Mesa via Wikimedia Commons

Tutaj historia U-977 mogłaby się zakończyć, jednak pechowym okrętem podwodnym zainteresowali się Alianci. Pojawienie się w Argentynie niemieckiego okrętu podwodnego nie pozostało bez echa i wkrótce Schäffera i jego ludzi oskarżono o zatopienie brazylijskiego krążownika Bahia, który 4 lipca poszedł na dno w niewyjaśnionych okolicznościach. Sprawa była bardzo poważna, a przeciwko Niemcom przemawiał fakt, że do Argentyny dopłynęli z 10 torpedami wewnątrz okrętu, podczas gdy U-Booty tej klasy przenosiły ich 14. Utrata czterech z nich odpowiadała jednej salwie z przedniej burty. Marynarze U-977 bronili się twierdząc, że nie mają pojęcia o zatopieniu brazylijskiego krążownika i że w końcówce wojny ich kraj cierpiał na braki amunicji, więc ich jednostka po prostu nie została zaopatrzona w komplet torped. Ostatecznie niemieckiego dowódcę przed karą śmierci uratował brazylijski minister żeglugi, który porównał zapisy meteorologiczne obu okrętów i stwierdził w nich różnice, tym samym dowodząc niewinności Niemców. Później okazało się, że krążownik zatonął na skutek wypadku z użyciem własnej amunicji.

Gdy załodze U-977 nie groziły już oskarżenia związane z zatapianiem innych okrętów, ktoś połączył fakty dotyczące wypłynięcia jednostki z Niemiec i zauważył fakt, że U-Boot wypłynął dzień po komunikacie o śmierci Adolfa Hitlera. Schäfferowi i jego ludziom momentalnie zarzucono przeprowadzenie ewakuacji fuhrera i jego żony. Załogę przejęli Amerykanie którzy już w Stanach skonfrontowali ze sobą Schäffera i Otto Wermutha, jednak z przesłuchania nie wyniknęło nic, co potwierdzałoby tezę mówiącą o przeżyciu i bezpiecznym wywiezieniu Hitlera (lub jego prochów) przez Atlantyk. Po następnej serii przesłuchań w Wielkiej Brytanii, niemieckich marynarzy w 1946 roku wypuszczono i zezwolono na powrót do Niemiec.

U-977, jeden z okrętów Kriegsmarine o najciekawszej historii, zatopiono w listopadzie 1946 roku jako okręt-cel dla amerykańskiego okrętu podwodnego USS Atule, przedtem wziął udział z paradzie zwycięstwa US Navy na wschodnim wybrzeżu USA. Heinz Schäffer ostatecznie wyemigrował do Argentyny, gdzie ożenił się i rozpoczął nowe życie. Do końca swoich dni, czyli do 1979 roku, dementował teorie spiskowe, które łączono z rejsem U-977 przez Atlantyk, w tym tę o ewakuacji Adolfa Hitlera.

Aby solidnie streścić tak zwany „Cud pod Dunkierką”, czyli udaną ewakuację setek tysięcy żołnierzy Aliantów, zamkniętych w niemieckim okrążeniu na brzegu Kanału La Manche, należy rozpocząć opowieść na początku II Wojny Światowej.

Wielka Brytania na początku II Wojny Światowej

Gdy 1 września 1939 roku Niemcy napadły na Polskę, mimo nadziei Polaków na szybkie zakończenie konfliktu, Wielka Brytania i Francja nie rozpoczęły szerokiej ofensywy na zachodzie, lecz biernie czekały na kolejne ruchy Adolfa Hitlera. Ten okres nazywamy obecnie „dziwną wojną”, jako że wojna została przeciwko III Rzeszy była prowadzona jedynie na papierze.

Mimo wszystko Brytyjczycy wiedzieli, że prędzej czy później będą walczyć przeciwko Niemcom i byli pełni nadziei we własne siły zbrojne – w końcu ich marynarka była uważana za najsilniejszą na świecie, a i siły lądowe nie należały do słabych. Przed zbliżającym się konfliktem na Wyspach zapanował wręcz entuzjazm.

Defilada żołnierzy niemieckich w Oslo po zajęciu Norwegii
Autor nieznany, zbiory Norwegian Encyclopedia
Niemiecka ofensywa na zachodzie

Przeciwstawiając się agresji III Rzeszy na Norwegię, Wielka Brytania wysłała tam swoje wojska na wiosnę 1940. Niestety, Niemcy dosłownie po nich przejechali – agresorzy byli lepiej dowodzeni, lepiej wyposażeni i mieli większą wolę walki. Brytyjczykom brakowało sprzętu (zdarzały się przypadki braku broni, którą dosyłano za późno) a ich dowodzenie było niezwykle chaotyczne. Ostatecznie Niemcy zajęli Norwegię przy minimalnych stratach własnych, co dla dumnych wyspiarzy było zimnym prysznicem, z którego Alianci – chcąc wygrać wojnę – musieli wyciągnąć wnioski.

Biorąc na siebie odpowiedzialność za niepowodzenie tej operacji i wcześniejsze ustępstwa wobec Hitlera, 10 maja 1940 brytyjski premier Neville Chamberlain honorowo ustąpił ze stanowiska. Jego natychmiastowym zastępcą został Winston Churchill, którego pierwszy dzień urzędowania zbiegł się z dniem niemieckiej ofensywy na zachodzie. Jak wiemy z historii, była to niezwykle błyskotliwa i udana kampania – wspierane przez Luftwaffe niemieckie dywizje pancerne zdobyły Belgię i Holandię bez większego oporu, tym samym otwierając sobie drogę do inwazji na Francję.

Niemiecki bombowiec nurkujący Junkers Ju 87, który brał udział w ataku na Dunkierkę
Alianci w pułapce

Anglicy I Francuzi wysłali w kierunku Belgii 40 swych najlepszych dywizji, w tym cały Brytyjski Korpus Ekspedycyjny. Siły te miały jednak duży problem – Francuzom brakowało uzbrojenia, żywności, wyszkolenia, a nade wszystko morale, przez co nie prezentowali wybitnej wartości bojowej. Alianci mieli nadzieję powstrzymać agresora jeszcze w Belgii, zanim ten przedostałby się do Francji. Niemcy, jednak, przeszli przez Ardeny, czym totalnie zaskoczyli zachodnich strategów. Po rozbiciu nielicznych francuskich wojsk, niemieckie kolumny pancerne generała Guderiana rozpoczęły niepowstrzymany marsz na zachód, a następnie na północ w kierunku kanału La Manche. Już po dwóch dniach od przekroczenia granicy, pod Sedanem stanęło 7 niemieckich dywizji pancernych, które brutalnie zdusiły nikły opór nielicznych obrońców i wzięły do niewoli tysiące francuskich żołnierzy.

Brytyjczycy czekają na ewakuację z plaży pod Dunkierką
Autor nieznany, zbiory Imperial War Museum
Heroiczna obrona plaży i ewakuacja sił sprzymierzonych przez Kanał La Manche

Jak można się domyślić, III Rzesza miała na celu zamknięcie i zniszczenie broniących Belgii doborowych sił Aliantów. Anglicy i Francuzi znaleźli się w tragicznym niebezpieczeństwie – Niemcy atakowali zarówno od wschodu, jak i południa, od strony Francji. Mimo morderczego tempa odwrotu na zachód (50 km od 25 do 28 maja) wokół nich szybko i bezlitośnie zamykały się kleszcze niemieckiej machiny wojennej. Ostatecznie Alianci schronili się na plażach Dunkierki: niewielkiego portu w północnej Francji, gdzie za swoimi plecami mieli Kanał La Manche, a przed sobą – przeważające, zwycięskie siły III Rzeszy. Zachodni żołnierze dobrze wiedzieli, że jeśli nie zdarzy się cud, Dunkierka stanie się miejscem ich ostatniej bitwy.

Rozpoczęła się dramatyczna obrona plaży i portu przed natarciami niemieckiej piechoty. Jednocześnie, 26 maja rozpoczęto Operację Dynamo, czyli ewakuację wojsk sprzymierzonych drogą wodną przez Kanał La Manche. W operacji brało udział 851 jednostek – okrętów wojennych pod banderą Wielkiej Brytanii, Francji, Polski a także między innymi okręty holenderskie, belgijskie. Co ciekawe, do całej akcji przyłączyły się także niezliczone ilości kutrów, motorówek i innych prywatnych łodzi. Ich właściciele z własnej woli, mimo ogromnego niebezpieczeństwa ze strony niemieckiej marynarki i lotnictwa, ofiarnie zabierali na Wyspy uwięzionych pod Dunkierką żołnierzy.

Aby jednak ewakuacja się udała, Alianci musieli wytrzymać przytłaczające natarcia niemieckiej piechoty. Szczególnie krwawe żniwo wśród obrońców zbierała Luftwaffe, która bezlitośnie prowadziła ostrzał z powietrza. Przed totalną masakrą Aliantów uratowały myśliwce RAFu, które bohatersko powstrzymywały niemieckie Sztukasy. Brytyjskie siły powietrzne zapłaciły wysoką cenę za swój heroizm – nad Dunkierką straciły ok. 100 samolotów i 60 pilotów. Ogólnie w walkach nad Francją RAF stracił połowę swoich maszyn.

Ewakuacja z Dunkierki
Autor: Cundall, Charles Ernest, Art.IWM ART LD 305, Imperial War Museum
Klęska, a jednak cud

Ewakuacja zakończyła się 4 czerwca. Ogółem z portu i plaż uratowano ponad 340 000 ludzi, w tym 200 000 Brytyjczyków i 140 000 Francuzów, Belgów, oraz pozostałych żołnierzy sił sprzymierzonych. Brytyjskie dowództwo jeszcze przed rozpoczęciem Operacji Dynamo szacowało, że spod Dunkierki uda się uratować 10x mniej ludzi.

Straty Brytyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego wyniosły ok. 30 000 żołnierzy zabitych i rannych, 40 000 wziętych do niewoli. Zniszczono ogromne ilości sprzętu, ponieważ wycofujący się Alianci nie chcieli zostawić nic Niemcom: stracono między innymi 76 tysięcy ton amunicji, 600 tys. ton paliwa, 1200 dział i 60 tys. pojazdów. Oprócz tego, Niemcy zdołali zniszczyć 6 niszczycieli i ponad 200 innych jednostek pływających. Tak ogromne straty były zadane w najmniej odpowiednim momencie i musiały zostać szybko odrobione.

Brytyjscy żołnierze po powrocie do kraju
Autor: Puttnam (Mr) and Malindine (Mr), zbiór Imperial War Museum
Tajemnicza decyzja Hitlera

Do tej pory niewyjaśniony pozostaje fakt, dlaczego, gdy niemieckie czołgi deptały po piętach i zbierały krwawe żniwo wśród obrońców, wydarzyła się rzecz niezwykła i jedna z największych tajemnic II Wojny Światowej – osobisty rozkaz Adolfa Hitlera odwołał dywizje pancerne. Brak ich uczestnictwa w późniejszych walkach o Dunkierkę prawdopodobnie przesądził o tym, że Alianci nie zostali tam zmasakrowani. Istnieje kilka hipotez próbujących wyjaśnić, dlaczego tak się stało:

  • Podobno Hermann Göring zapewnił Hitlera, że jego bombowce nurkujące wystarczą do zniszczenia okrążonych sił sprzymierzonych,
  • Hitler chciał oszczędzić swoje dywizje pancerne przed dalszą kampanią we Francji
  • Uchronienie wojsk Aliantów przed zniszczeniem mogło być upatrywane jako ostatnia szansa na negocjacje – jednak ta możliwość jest często odrzucana przez historyków.

Ewakuacja z Dunkierki kończyła nieudaną dla Aliantów kampanię zachodnią. Mimo ogromnych strat w sprzęcie, Operację Dynamo uznano za cud, bo cudem uniknięto katastrofy – ocaleli żołnierze mogli wrócić na Wyspy Brytyjskie i w przyszłości kontynuować walkę. Po upadku Francji, Wielka Brytania została na polu walki sama i jak pokazała historia, był to dla niej początek ciężkiej i długiej wojny.

Kompleks określany nazwą Wilczy Szaniec zajmował obszar ok. 250 ha. Składał się z około 200 budynków: schronów, baraków, dwóch lotnisk, dworca kolejowego, elektrowni, wodociągów, ciepłowni i dwóch centrali dalekopisowych. Betonowe ściany bunkrów miały kilka metrów grubości, aby dać możliwość przetrwania nieprzyjacielskiego ostrzału, lub nalotu. Bunkier Hitlera miał strop o grubości nawet 10 metrów i ściany o grubości do 8 metrów.

Przy budowie pracowało łącznie od 30 tys. do 50 tys. ludzi. Do 1944 roku pracowało tam ponad 2000 osób – w tym tylko 20 kobiet. Co ciekawe, Eva Braun (żona Hitlera) nigdy nie przebywała w Wilczym Szańcu.

Miejsce jego położenia wybrano nieprzypadkowo – był on wysunięty na tyle daleko na wschód, że na początku wojny nie groziły mu naloty Brytyjczyków. Jednocześnie można było z niego koordynować późniejsze działania zbrojne na froncie wschodnim.

Wilczy Szaniec był doskonale zamaskowany. Sprzyjało mu położenie: z jednej strony jest otoczony jeziorami, z drugiej lasami. Budynki zostały starannie zakamuflowane, a cały kompleks był dokładnie ogrodzony i nikt niepowołany nie mógł się do niego zbliżyć. O doskonałości maskowania może świadczyć fakt, że Wilczy Szaniec nigdy nie został zbombardowany.

Dzięki otaczającym kompleks lasom, budynki były praktycznie niewidoczne z powietrza. Jednak w zimie drzewa tracą liście, więc niemieccy inżynierowie pokryli zabudowania zaprawą z dodatkiem trawy morskiej, przywożonej specjalnie znad Morza Czarnego. Tym sposobem padający śnieg zatrzymywał się w zagłębieniach tynku i budynek sam się maskował.

Niemieckie dowództwo było tak pewne skutecznego ukrycia Wilczego Szańca przez wzrokiem postronnych, że po wybudowaniu tej kwatery, samoloty relacji Berlin – Moskwa latały właśnie nad Szańcem. Była to zagrywka psychologiczna, mająca pokazać światu że pod Kętrzynem na pewno nie ma żadnego obiektu wojskowego.

„Wolfsschanze” na początku istnienia służył Adolfowi Hitlerowi jako miejsce dowodzenia podczas Operacji Barbarossa, czyli niemieckim ataku na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku. Niemiecki dyktator znalazł się tam po raz pierwszy już 24 czerwca, czyli dwa dni po rozpoczęciu wojny z niedawnym sojusznikiem.

W miarę postępów na froncie rosyjskim, Niemcy zbudowali następną kwaterę dla Hitlera na Ukrainie, ale nie był to już taki inżynieryjny majstersztyk jak kompleks na Mazurach. Wilczy Szaniec pozostał ulubioną kwaterą polną führera, który (z przerwami) przebywał tam przez ponad 800 dni: od czerwca 1941 do listopada 1944 roku. Pod koniec wojny Niemcy tracili podbite ziemie na froncie wschodnim, więc 20 listopada 1944 kwaterę przeniesiono do Zossen pod Berlinem.

Hitler przemieszał się do Wilczego Szańca drogą lotniczą, bądź pociągiem Berlin – Kętrzyn. Trasę pociągu führera często zmieniano w ostatniej chwili i trzymano ją w tajemnicy, ponieważ obawiano się zamachu na jego życie. Jak się okazało, ten zwyczaj co najmniej raz go uratował: wiosną 1942 polscy partyzanci dowiedzieli się o planowanym przejeździe pociągu Hitlera i przeprowadzili akcję dywersyjną, mającą na celu wykolejenie składu. Źródła wskazują, że plan udał się, jednak z powodu zmiany trasy podróży wodza III Rzeszy, omyłkowo wykolejono zwykły pociąg relacji Królewiec – Szczecin w którym znajdowało się 430 Niemców.

To w Wilczym Szańcu miał miejsce słynny zamach na Hitlera, kiedy to 20 lipca 1944 roku pułkownik Claus Schenk von Stauffenberg podłożył bombę w pomieszczeniu, gdzie odbywała się narada najwyższych rangą dowódców Wehrmachtu. Plan nie powiódł się, ponieważ panująca tego dnia wysoka temperatura wymusiła przeniesienie narady z betonowego bunkra do lekkiego baraku i fala uderzeniowa nie zatrzymała się na ścianach konstrukcji, lecz rozproszyła się, jednocześnie słabnąc. Dodatkowo, führera przed wybuchem osłonił gruby dębowy stół i ostatecznie niemiecki dyktator został tylko lekko ranny, a Stauffenberga i resztę konspiratorów natychmiast pojmano i rozstrzelano.

Oprócz Hitlera, w Wilczym Szańcu pojawiali się także inni nazistowscy dygnitarze: między innymi Hermann Göring, Heinrich Himmler, Joseph Goebbels, Fritz Todt i Albert Speer.

Gdy Niemcy wycofywali się z Mazur, postanowili wysadzić Wilczy Szaniec. Do zniszczenia kompleksu zużyto prawdopodobnie 8 ton trotylu.

Teren wokół Wilczego Szańca całkowicie rozminowano dopiero w 1955 roku. Saperzy musieli uporać się z 54 000 minami na 72 ha lasu i 52 ha gruntów.

Obecnie Wilczy Szaniec jest atrakcją turystyczną, odwiedzaną rocznie przez ponad 250 000 ludzi. Zachęcamy do zobaczenia kompleksu na własne oczy. Poniżej znajduje się mapka i link do strony Lasów Państwowych z informacjami dla turystów.

„Bismarck” i jego bliźniaczy okręt „Tirpitz” były największymi pancernikami zbudowanymi kiedykolwiek w Europie, posiadając długość ponad 250 metrów, maksymalną prędkość 30 węzłów, a liczebność załogi wynosiła 108 oficerów i  ok. 2000 marynarzy. Bismarck był uzbrojony w osiem dział 380 mm, dwanaście dział 150 mm, szesnaście dział 105 mm, szesnaście dział 37 mm i dwanaście 20 mm działek przeciwlotniczych. Był solidnie opancerzony (pancerz boczny miał grubość 320 mm) i dysponował czterema samolotami zwiadowczymi. „Bismarck” był uważany za bardzo poważne zagrożenie dla floty Wielkiej Brytanii.

Bismarck w 1941
Bismarck w 1941
Źródło: Bundesarchiv, Bild 193-04-1-26, Wikimedia Commons

 

Plany III Rzeszy

Okręt został włączony do niemieckiej Kriegsmarine w grudniu 1940 roku, na początku II Wojny Światowej. „Bismarck” miał wziąć udział w Bitwie o Atlantyk i walczyć przeciwko alianckim konwojom zaopatrzeniowym. W tamtym okresie Wielka Brytania była wysoce zależna od wspomnianych konwojów wysyłanych głównie z USA. Niemiecka Kriegsmarine próbowała zachwiać potencjałem ekonomicznym Wielkiej Brytanii poprzez atakowanie morskich dostaw dla Brytyjczyków. W tym celu Niemcy wysyłali na Atlantyk okręty korsarskie, tzw. rajdery. Od stycznia do marca 1941 podczas operacji „Berlin”, pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau” zatopiły 22 Alianckie statki handlowe. Niemieckie dowództwo uznało to za sukces i byli pewni, że „Bismarck” okaże się jeszcze bardziej skuteczny. Planowano powtórzyć tę operację, a skład grupy uderzeniowej miał zostać powiększony do czterech okrętów – do „Scharnhorsta” i „Gneisenau” miały dołączyć potężne „Bismarck” i „Tirpitz”.

"Bismarck" w grudniu 1940
„Bismarck” w grudniu 1940
Źródło: bismarck-class.dk

Niestety, aż trzy z nich nie osiągnęły na czas zdolności bojowej. „Tirpitz” miał być gotowy przed jesienią 1941, „Gneisenau” został storpedowany przez Brytyjczyków podczas naprawy w Breście (a na dodatek jeszcze zbombardowany), a „Scharnhorst” czekała naprawa boilerów. Dowództwo niemieckiej marynarki musiało zmienić swoje plany i skorzystać z „Bismarcka” wraz z ciężkim krążownikiem „Prinz Eugen”.

Kurs na Atlantyk

Po testach i treningach w Zatoce Gdańskiej między wrześniem 1940, a kwietniem 1941 „Bismarck” był gotowy do walki. Nadszedł czas – pancernik „Bismarck” i ciężki krążownik „Prinz Eugen” miały za zadanie dotrzeć do Oceanu Atlantyckiego i rozpocząć polowanie na konwoje zaopatrzeniowe Aliantów.

18 maja 1941 roku rozpoczęła się Operacja Rheinübung. Admirał Günther Lütjens osobiście przejął dowodzenie nad zespołem okrętów. Wiedział on, że kluczem do powodzenia całej operacji było pozostanie niezauważonym do czasu osiągnięcia Atlantyku, gdzie czekało już na nich jedenaście okrętów zaopatrzeniowych i kilka samolotów rozpoznania meteorologicznego.

19 maja „Bismarck” opuścił Gdynię i kierował się na Cieśninę Duńską. Niedługo potem dołączył do niego „Prinz Eugen” i sześć niszczycieli eskorty. Już dzień później grupa została zauważona przez neutralny szwedzki krążownik HMS „Gotland”. Szwecja momentalnie poinformowała o odkryciu  brytyjską ambasadę. Brytyjska Royal Navy rozpoczęła poszukiwania „Bismarcka” – jego misja nie była już sekretem dla Aliantów.

22 maja po jednodniowym postoju we fiordzie w Bergen i odesłaniu eskorty, „Bismarck” i „Prinz Eugen” w pośpiechu kierowały się w stronę Islandii. Niemiecki wywiad bagateliował zagrożenie ze strony brytyjskiej Royal Nay i twierdził, że dwa okręty nie były poszukiwane przez Brytyjczyków. Jak się później okazało, byli w całkowitym błędzie.

Dwa brytyjskie ciężkie krążowniki – HMS „Suffolk” i HMS „Norfolk” patrolowały Cieśninę Duńską, kiedy „Suffolk” zauważył niemieckie okręty. Szybko dołączył do niego „Norfolk” i rozpoczęły śledzenie „Bismarcka” i „Prinz Eugen”, starając się kryć we mgle. Brytyjczycy nie nawiązali wymiany ognia, ponieważ oczekiwali wsparcia.

Pomoc nadeszła szybko – krążownik liniowy HMS „Hood” i pancernik HMS „Prince of Wales” patrolowały obszar niedaleko Islandii i ruszyły do walki zaraz po otrzymaniu meldunku o znalezieniu niemieckich okrętów. „Hood” był dumą i okrętem flagowym floty Wielkiej Brytanii, najpotężniejszym okrętem swojej klasy i jednym z największych okrętów wojennych na świecie.

Brytyjski krążownik liniowy HMS "Hood"
Brytyjski krążownik liniowy HMS „Hood”
Żródło: Allan C. Green, Adam Cuerden via Wikimedia Commons

Hood idzie na dno

24 maja rozpoczęła się Bitwa w Cieśninie Duńskiej. Niemiecki pancernik „Bismarck” i ciężki krążownik „Prinz Eugen” starły się z brytyjskim krążownikiem liniowym HMS „Hood” i pancernikiem HMS „Prince of Wales”, które zdecydowały się przyjąć bitwę nie czekając na posiłki.

Już 6 minut po wystrzeleniu pierwszej salwy, „Hood” został fatalnie trafiony pociskiem z „Bismarcka”. Ogromna eksplozja rozerwała tył okrętu. Duma Wielkiej Brytanii, okręt flagowy brytyjskiej Marynarki Wojennej zatonął w trzy minuty razem z 1418-osobową załogą. Przyczyną tak szybkiej i nieoczekiwanej eksplozji było prawdopodobnie trafenie w komory amunicji.

HMS „Prince of Wales” był zmuszony wycofać się z miejsca bitwy, lecz przedtem zdołał trafić „Bismarcka” kilka razy. Jedno z tych uderzeń spowodowało wyciek paliwa i ograniczenie maksymalnej prędkości okrętu. Jednak Niemcy utracili swoją największą przewagę – zaskoczenie. Brytyjczycy wiedzieli gdzie dokładnie znajduje się „Bismarck” i jego kurs na Atlantyk stracił w tamtej chwili sens. Jedyną szansą niemieckiego pancernika był odwrót do okupowanej Francji, gdzie okręt mógł być naprawiony.

Lütjens rozkazał nieuszkodzonemu „Prinz Eugen”, aby ten samotnie kontynuował próbę przedarcia się na ocean. W tym samym czasie „Bismarck” tropiony był przez HMS „Norfolk”, HMS „Suffolk” i uszkodzonego HMS „Prince of Wales”, które widziały ślad paliwa pozostawiany przez niemiecki pancernik. Dowództwo brytyjskiej Royal Navy, zszokowane utratą „Hooda”, nakazało zlokalizowanie i zniszczenie „Bismarcka” za wszelką cenę używając do tego każdej dostępnej w pobliżu jednostki. 24 maja o 22:00 brytyjskim bombowcom udało się nawiązać odległość bojową z niemieckim pancernikiem, a nawet uzyskać jedno trafienie torpedą – nie spowodowało to jednak żadnych większych zniszczeń. Wydawać się mogło, że wielki okręt mógł uciec ścigającym go siłom, jednak brytyjska formacja Force H już nadciągała, aby przeciąć drogę uszkodzonemu pancernikowi. W jej skład której wchodziły między innymi lotniskowiec HMS „Ark Royal”, krążownik liniowy HMS „Renown” i lekki krążownik „Sheffield”.

„Będziemy walczyć do ostatniego pocisku”

26 maja samolot-amfibia Catalina zlokalizowała „Bismarcka”, który kierował się na wschód i nie znajdował się jeszcze pod parasolem ochronnym niemieckiej Luftwaffe. Tego samego dnia z pokładu lotniskowca HMS „Ark Royal” wystartowały dwie grupy samolotów, które zaatakowały niemieckiego kolosa. Druga fala brytyjskich samolotów uzyskała trzy trafienia, co spowodowało niezdolność do sterowania okrętem. „Bismarck” obrał niekontrolowany kurs na zachód, czyli dokładnie w kierunku ścigającej go Marynarki jej Królewskiej Mości. Lütjens powiadomił niemieckie dowództwo: „Okręt niezdolny do manewrowania. Będziemy walczyć do ostatniego pocisku. Niech żyje Führer”. Wielki pancernik, jeden z najpotężniejszych okrętów wojennych na świecie i pogromca „Hooda” dryfował czekając na swój koniec.

o 22:37 polski niszczyciel ORP Piorun, jeden z okrętów które dołączyły do pościgu, zauważył „Bismarcka”. Kontakt szybko się urwał, jednak niedługo później niemiecki pancernik został zauważony przez inne niszczyciele z brytyjskiej 4 flotylli. Po krótkiej wymianie ognia nie zanotowano poważnych uszkodzeń po obu stronach, jednak był to początek końca dla niemieckiego kolosa.

"Tirpitz" - bliźniaczy okręt "Bismarcka"
„Tirpitz” – bliźniaczy okręt „Bismarcka”
Grafika z gry „World of Warships”, źródło: http://worldofwarships.eu/

Następnego dnia duma niemieckiej marynarki stoczyła swoją ostatnią walkę. Zaatakowany przez cztery okręty – HMS „Norfolk”, HMS „King George V”, HMS „Rodney” i HMS „Dorsetshire”. Po 96 minutach i przyjęciu ponad 300 trafień, najpotężniejszy okręt swojego czasu w Europie zamilkł. Krążownik HMS „Dorsetshire” odpalił w jego kierunku torpedy, które doszły celu i „Bismarck” zatonął w kilka minut. Zginęło ponad 2100 ludzi.

Po Bitwie

Zatopienie „Bismarcka” było końcem pewnej ery w Kriegsmarine i punktem zwrotnym podczas wojny toczonej na Atlantyku. Brytyjczycy zniszczyli wiele niemieckich okrętów zaopatrzeniowych, co poskutkowało porzuceniem przez Niemców planów korsarskich rajdów okrętów nawodnych. Dla Aliantów zatopienie „Bismarcka” zbliżyło ich do usunięcia zagrożenia w postaci niemieckiej Kriegsmarine i zabezpieczenia morskich konwojów, a co za tym idzie – wygrania II Wojny Światowej. Po bitwie brytyjski admirał John Tovey powiedział: 

„Bismarck stoczył niezwykle odważną walkę wobec niemożliwej wygranej, godną dawnych dni Cesarskiej Niemieckiej Marynarki Wojennej i spoczął dumnie powiewając podniesioną flagą”.

Jest to historia męskości, poświęcenia, wierności i honoru. Obie strony – zarówno brytyjscy, jak i niemieccy marynarze dopełnili swój obowiązek do końca. Szkoda tylko, że ci drudzy walczyli po to aby zniewolić tych pierwszych.

Dodatkowe fakty:
  • „Bismarck” chciał prawdopodobnie poddać się trzy razy podczas bitwy. Znaki te były zignorowane.
  • Istnieje hipoteza, że admirał Lütjens dostał rozkaz zniszczenia okrętu i wykonał go. Wtedy ogromna eksplozja, która zatopiła pancernik, byłaby wyjaśniona wybuchem w jego wnętrzu.
  • „Niezatapialny Sam” to kot, który był w posiadaniu niemieckiego marynarza na „Bismarcku”. Uratowany przez Brytyjczyków z HMS „Cossack”, mieszkał tam do października 1941 kiedy to okręt został zniszczony przez U-Bota. Sam został przeniesiony na znany nam HMS „Ark Royal”, a lotniskowiec skończył w ten sam sposób. Wtedy też Sam został usunięty z Royal Navy i zamieszkał w Belfaście w domu marynarza. Kot ten przeżył wszystkie okręty, na których się znajdował.

Polecam spojrzeć na filmik przedstawiający model „Bismarcka” w grze World of Warships, jest tu bardzo dobrze odwzorowany:

W tym miejscu kończę artykuł, wszelkie komentarze i uwagi będą mile widziane. Po więcej zapraszam także na

Gdy nadeszła wiosna 1942 roku i idący spod Moskwy Sowieci zostali w końcu zahamowani, Hitler nie chciał nawet słyszeć toczeniu walk pozycyjnych i wykrwawianiu przeciwnika, choć to rozwiązanie preferowali jego generałowie. Jego plan zakładał utrzymanie frontu na jego północnym i środkowym odcinku i uderzenie na pola roponośnie na Kaukazie, co miało osłabić przemysł ZSRR i zadać tym samym przeciwnikowi decydujący cios. Ofensywa ta, nosząca nazwę „Fall Blau” (Plan Niebieski) rozpoczęła się w lipcu 1942 roku siłami Grupy Armii Południe, w skład której wchodziła m. in słynna 6. Armia generała Friedricha Paulusa. Na drodze Wehrmachtu do zwycięstwa na Froncie Wschodnim II Wojny Światowej miało stanąć jedno miasto – Stalingrad.

Panzer III wraz z piechotą podczas Operacji Barbarossa, 1941
Źródło: Domena Publiczna, Wikimedia Commons

 

Ale wielka ta rzeka!

Niemcy doszli do Stalingradu 23 sierpnia 1942 roku. Przed nim, jakby chroniąc miasto przed najeźdźcą, płynęła Wołga, ogromna rzeka nazywana „matką wszystkich rzek Rosji”. Niemieccy żołnierze, którzy obeszli miasto od północy, zobaczyli ciemny dym, który szybko uformował się w czarny krzyż i zaległ nad zabudowaniami. Symbol ten został przez nich potraktowany jako znak śmierci dla miasta; nie wiedzieli jednak że rzeczywiście była to śmierć, lecz dla niemieckiej 6. Armii.

Już pierwszej nocy po dotarciu do miasta Luftwaffe rozpoczęła straszliwe bombardowanie Stalingradu. Na rozkaz Hitlera miasto należało doszczętnie zniszczyć, aby nazwisko Stalina wymazać na zawsze z map. 600 bombowców ściągniętych specjalnie w tym celu przeprowadziło największy nalot na froncie wschodnim podczas II Wojny Światowej. Największe przerażenie wśród obrońców budził Junkers Ju 87, czyli sztukas – bombowiec wyposażony w syrenę, której charakterystyczny dźwięk potęgował strach przed nalotem. Luftwaffe przez tydzień zrzuciło na Stalingrad ponad 1000 ton bomb podczas 1600 lotów bojowych. Miasto zamieniło się w kupę kamieni, a efekt zniszczenia podkreślała paląca się ropa, która wyciekła z trafionych zbiorników na brzegu Wołgi. Łuna ognia nad Stalingradem była widoczna ze 100 km. Sowieci nie ewakuowali stamtąd swojej ludności cywilnej, tylko działaczy partyjnych, przez co naloty niemieckich bombowców spowodowały śmierć około 40 000 mieszkańców.

Junkers Ju 87, czyli „Stukas” prowadzący nalot nad Stalingradem, październik 1942
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Oblężenie miasta

Rosjanie przygotowywali się do obrony miasta. Rozkaz Stalina brzmiał „ani kroku w tył!”. Armia miała rozkaz utrzymania Stalingradu za wszelką cenę, a dowództwo nie zarządziło ewakuacji mieszkańców, ponieważ ich obecność miała dodatkowo zmotywować żołnierzy do skuteczniejszej obrony. Ludność cywilna miała też pomóc w ufortyfkowaniu miasta. Dzieci i dorośli kopali rowy, budowali barykady i wały, nosili zaopatrzenie dla wojska. Jakikolwiek sprzeciw był karany wysłaniem do gułagu, bądź śmiercią. To pokazuje, jak zimna i pozbawiona moralności kalkulacja kierowała wtedy sowieckim dowództwem. Ostatecznie, gdy było już za późno, widząc eksodus wśród ludności cywilnej pozwolono na ewakuację kobiet, starców i dzieci – czekała ich jednak droga albo przez płonącą Wołgę, albo przez pozycje niemieckie.

Jeszcze surowiej utrzymywano dyscyplinę wśród wojska. Żołnierze, widząc beznadziejną sytuację wokół siebie nie stronili od opuszczania stanowisk i dezercji. Byli karani nawet za najmniejsze uchybienia od poleceń partii. W trakcie obrony Stalingradu około 13 000 żołnierzy sowieckich zostało rozstrzelanych przez własnych dowódców, bądź agentów politycznych.

Generał Friedrich Paulus, 1942
Fotograf: Heinz Mittelstaedt, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Tymczasem niemiecka 6. Armia Paulusa przebijała się w stronę miasta od północy i zachodu, a 4. Armia Pancerna Hotha – od południa. 3 września pierścień wokół Stalingradu został zamknięty. Rozpoczęła się mordercza walka o każdą ulicę i każdy dom na zachodnim brzegu Wołgi. Nowy dowódca sił sowieckich w Stalingradzie, generał porucznik Wasilij Czujkow rozkazał swoim wojskom toczyć wojnę totalną: jakikolwiek odwrót był całkowicie zakazany. Radziecki żołnierz miał za wszelką cenę obronić „miasto Stalina” przez „germańskim najeźdźcą”. 13 września Niemcy przypuścili szturm na Kurhan Mamaja – wielkie wzgórze, będące ostatnim punktem dowodzenia sił sowieckich na zachodnim brzegu Wołgi. Kurhan był nieustannie bombardowany przez Luftwaffe i ostrzeliwany przez niemiecką artylerię. Mimo to żołnierze z 42. Pułku Gwardii i piechoty NKWD wciąż stawiali zacięty opór i bronili wzgórza. Sowieckie dowództwo wysłało na Kurhan posiłki: 13. Dywizję Strzelców Gwardii. Zanim ci ludzie w ogóle osiągnęli zachodni brzeg Wołgi, stracono 2/3 stanu dywizji. Bitwę przeżyło zaledwie 320 z 10 000 ludzi.

14 września, gdy Niemcy wdarli się do centrum Stalingradu, Hitler był pewien, że zdobycie całego miasta zajmie im już maksymalnie kilka dni. Dalsze walki o miasto były niesamowicie zaciekłe i natarcie Wehrmachtu bardzo spowolniło. Niektóre domy przechodziły z rąk do rąk kilka razy w ciągu dnia, tak jak dworzec główny, który w ciągu 3 dni 15 razy był zdobywany przez obie strony. Zdarzały się budynki, gdzie parter należał do Niemców, 1. piętro do Sowietów, 2. piętro do Niemców i tak dalej.

Dom Pawłowa

Podczas bitwy o Stalingrad, szczególny wymiar miała obrona tzw. Domu Pawłowa. Ten czteropiętrowy dom, położony blisko siedziby NKWD, na początku oblężenia obsadził pluton 42. Pułku Gwardii, lecz jego dowódca oślepł niedługo po rozpoczęciu walk. Dowodzenie przejął chłop Jakow Pawłow i rozpoczął obronę swojej własności przed Wehrmachtem. Jego oddział zdołał utrzymać budynek przez 58 dni, broniąc się głównie na 4 piętrze budynku – ponieważ nadjeżdżające niemieckie czołgi nie mogły podnieść swoich luf na tyle wysoko by strzelić. Obrońców wspierała muzyka z gramofonu, który przez cały ten czas grał jedną i tę samą płytę. Dom Pawłowa symbolizował nieludzki upór, jakim kierowali się Sowieci podczas oblężenia Stalingradu.

Dom Pawłowa
Fotograf: nieznany, źródło: Rosyjskie Archiwum Wojskowe
Mein Führer, miasto jest prawie nasze

W połowie września, po miesiącu najcięższych walk, Niemcy przyparli Sowietów do Wołgi. Gdy zdobycie miasta przez Wehrmacht było tak blisko, że 17 września berlińskie gazety wydrukowały już nakłady obwieszczające zdobycie Stalingradu, pozycje niemieckie i sowieckie dzieliło od siebie zaledwie 50 m. Walczono o każdy metr ziemi, czasem używając bagnetów i saperek. Upragniona wiktoria nazistów jednak wciąż nie przychodziła, choć szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę. Zarówno Hitler, jak i całe niemieckie dowództwo wiedziało, że czas grał na ich niekorzyść. Rok wcześniej Wehrmacht zatrzymała potworna rosyjska zima i Niemcy zamierzali zdobyć miasto, póki pogoda nie grała na ich niekorzyść. Wojskowi Wehrmachtu byli porażeni nieludzkim poświęceniem Sowietów w Stalingradzie. Przykładem jest historia jednego z obrońców, któremu niemiecka kula przedwcześnie odpaliła jeden z dwóch koktajli Mołotowa, które sam przygotował. Aby nie tracić szansy na zniszczenie wrogiego czołgu, samemu płonąc, rzucił się na wrogą maszynę i podpalił także ją. Nacierający wspominali także o czerwonoarmistach którzy nie mogąc wyciągnąć zawleczki granatu rękami, uzbrajali go poprzez usunięcie zawleczki za pomocą zębów.

Niemiecki żołnierz uzbrojony w radziecki karabin maszynowy PPSch 41
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

W miarę jak bitwa o Stalingrad trwała i nie widać było jej końca, niemiecka machina propagandowa próbowała nieudolnie wytłumaczyć swoim rodakom, dlaczego armia wciąż walczy i skąd tak ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Gloryfikowano poległych, zawsze dodając kontekst obrony Europy przed bolszewizmem i chwalebnej śmierci za Führera. Wspominano tylko o sukcesach i skrzętnie chowano wszelkie informacje o porażkach, często wyliczając jednak przewagę liczebną wroga – ale nic więcej.

Straszne, wykrwawiające walki toczyły się nadal i w połowie listopada sytuacja obrońców wydawała się beznadziejna. Jednostkom brakowało amunicji i zaopatrzenia, ponieważ lodowe kry pływające po Wołdze uniemożliwiały żeglugę po rzece, a stany osobowe większości sowieckich jednostek wynosiły maksymalnie 10% początkowego stanu osobowego. Mimo tak szczupłych sił czerwonoarmistów, ostatnie kilometry kwadratowe zachodniego brzegu Wołgi pozostały niezdobyte i Niemcy nie mieli już sił ponawiać kolejnych ataków. Od początku ofensywy w Stalingradzie Wehrmacht stracił około 1000 czołgów, 2000 dział, 1400 samolotów i aż 70 000 zabitych, rannych, wziętych do niewoli, lub zaginionych ludzi. Straty ludzkie były już nie do odrobienia – generał Paulus nie miał kim szturmować ostatnich punktów oporu Sowietów. Nadrzędny cel Hitlera, jakim było pokonanie Stalina w jego własnym mieście, nie został osiągnięty.

Jeden karabin dla jednego żołnierza, towarzysze!
Operacja Uran

Gdy walki o Stalingrad trwały w najlepsze i Niemcy wykrwawiali się próbując dobić Sowietów na zachodnim brzegu Wołgi, dyktator Związku Radzieckiego – Józef Stalin – 13 września wezwał do siebie generałów Wasilewskiego i Żukowa, aby omówić próbę uratowania miasta i odepchnięcia Wehrmachtu jak najdalej na zachód. Starzy generałowie przedstawili wodzowi śmiały i sprytny plan, który miał polegać na uderzeniu na skrzydła przeciwnika, czyli tereny kontrolowane Węgrów, Włochów i Rumunów, a następnie okrążeniu i zniszczeniu 6. Armii. Zamierzano wykorzystać fakt, że Niemcy wgryźli się w Stalingrad, a pilnowanie flanek zostawili słabo uzbrojonym i gorzej wyszkolonym sojusznikom. Sowieci postanowili wykorzystać tę słabość najeźdźców i wykorzystać przeciwko nim ich własną taktykę, która tym razem miała działać na niekorzyść Wehrmachtu.

Szybko przystąpiono do realizacji planu natarcia, a cała operacja otrzymała nazwę „Uran”. Sowieci rozpoczęli ściąganie i rozmieszczanie dodatkowych sił, które miały uderzyć na skrzydła wroga. Na trzech frontach wokół Stalingradu swoje pozycje miało zająć ponad 1 000 000 żołnierzy, 13 000 dział, 900 czołgów i 1100 samolotów, a wszystko to było starannie maskowane przez Armię Czerwoną i sowiecki wywiad. Tymczasem obrońcy Stalingradu musieli radzić sobie przy absolutnym minimum zaopatrzenia, jakie mogło być im dostarczone – w końcu do przeprowadzenia akcji „Uran” potrzebna była ogromna liczba ludzi i sprzętu.

Radzieccy obrońcy Stalingradu
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Armia Czerwona ruszyła do natarcia w gęstej śnieżycy 19 listopada 1942 roku. Ofensywa była prowadzona z dwóch stron, przez 31. Armię od północy i 51. 57. i 64. Armię od południa, przy wsparciu 5. Armii Pancernej, a dowódcami trzech odcinków frontu byli generał porucznik Nikołaj Watutin, generał porucznik Konstantin Rokossowski i generał porucznik Andriej Jeremienko. Atak okazał się mieć piorunujący efekt – Włosi, Węgrzy i Rumuni nie zatrzymali Armii Czerwonej w żadnym miejscu, a ci ostatni wręcz rzucali broń widząc nacierających Sowietów. Okrążanie 6. Armii trwało w najlepsze, a stacjonujący w Stalingradzie generał Paulus nie robił nic, by zatrzymać napastnika przed dalszym oskrzydlaniem Niemców. Podobnie niemieckie dowództwo lekceważyło sygnały o wcześniejszej koncentracji Armii Czerwonej na południe i północ od miasta; Hitler był przekonany że Sowieci nie są już w stanie przeprowadzić żadnej większej ofensywy na wschodnim froncie. Dodatkowo, Führer miał obsesję polegającą na absolutnym zakazie wycofywania się niemieckich żołnierzy z zajętych terytoriów – „Gdzie stanie żołnierz niemiecki , stamtąd go już żadna siła nie ruszy”.

Sowieckie kleszcze wokół 6. Armii zamknęły się 22 listopada 1942 roku. Na terenie o długości ok. 60 km na 40 km zostało okrążonych około 350 000 niemieckich żołnierzy i ich sojuszników. Co rozsądniejsi generałowie Wehrmachtu dostrzegli wtedy ogromne zagrożenie, w jakim znalazła się jedna z ich armii i radzili, aby podjąć próbę przebijania się na zachód, póki nie było zbyt późno. Rozkaz Hitlera był jednak jasny – żadnego odwrotu. 6. Armia miała być zaopatrywana z powietrza przez samoloty Luftwaffe. Rozwiązanie to było de facto wyrokiem śmierci dla niemieckich jednostek w kotle pod Stalingradem, ponieważ siły powietrzne Rzeszy nie miały możliwości, aby zrzucać nawet połowę potrzebnego zaopatrzenia dla ludzi Paulusa. Dodatkowo, rozpoczynała się tam mroźna rosyjska zima, którą to żołnierze musieli znieść bez zimowego ekwipunku.

Model ruin Stalingradu
Autor: Marcin Polak
„Co tym razem przysłali? Czy to woda kolońska?”

25 listopada w kotle wylądował pierwszy Junkers z zaopatrzeniem dla oblężonej 6. Armii. Minister lotnictwa III Rzeszy – Hermann Göring – zmobilizował wszystko, czym dało się latać. Luftwaffe wysłało każdy dostępny transportowiec Ju 52 do zaopatrywania kotła; wyciągnięto z hangarów także stare Ju 86. Do akcji rzucono pilotów wojskowych, uczniów szkół lotniczych, a nawet pilotów Lufthansy. To wszystko nie było wystarczające – w najlepsze dni oblężeni dostawali zaledwie połowę jedzenia i amunicji, które było im potrzebne. Co gorsza, Sowieci wciąż nacierali i z biegiem czasu zmniejszała się liczba lotnisk, gdzie mogły lądować niemieckie samoloty. Sytuacji nie poprawiał fakt, że same dostawy często zawierały bezsensowne produkty – raz „chyba dla żartu” przysłano żołnierzom prezerwatywy, innym razem wodę kolońską, lub papę dachową (!).

6. Armia zaczęła cierpieć głód i zimno. Pozbawieni zimowych ubrań i dostaw żywności, szybko rozpoczęto jedzenie koni, które były siłą pociągową dla ciężkiego sprzętu. Racje żywnościowe były zmniejszane dosłownie z dnia na dzień. Na początku stycznia 1943 roku dzienna racja chleba na głowę wynosiła już tylko 50 g. Żołnierze posuwali się nawet do ekshumacji końskich zwłok, które następnie jedzono – często na surowo. Picie wody z kotła, gdzie wygotowywane były ubrania nie dziwiło nikogo. Po pewnym czasie zaczęto notować przypadki kanibalizmu; Niemcy byli zmuszeni jeść części ciała niedawno poległych kolegów. Nie było jedzenia dla rannych – tylko ci którzy stali na nogach dostawali minimalne ilości jedzenia.

Zimowe umundurowanie było niezbędne przy mrozach dochodzących do -30 stopni Celsiusza
Autor: Zelma / Георгий Зельма, RIA Novosti archive
Powolna śmierć 6. Armii

Na domiar złego, temperatura spadała już grubo poniżej zera i wśród ludzi szerzyły się odmrożenia kończyn. Niektóre instrukcje dowództwa III Rzeszy w tej kwestii brzmiały wręcz groteskowo: jedna z nich mówiła, że w razie odmrożenia należy znaleźć ciepłe jeszcze truchło konia i zanurzyć ręce w jego brzuchu. Nie potrzeba było sowieckich kul, aby wśród Niemców szerzyła się śmierć. Ludzie umierali często – z głodu, z zimna, ze stresu, z wycieńczenia. Kończyły się lekarstwa, a oprócz wielu rannych znoszonych z frontu, lekarze musieli udzielać pomocy Niemcom którzy okaleczali się sami, aby mieć szansę na powrót do domu. Im dłużej trwała agonia 6. Armii, tym przybywało rannych i tym częściej byli oni zostawiani sami sobie, ponieważ brakowało już nawet wody. W kulminacyjnym momencie oblężenia, w piwnicach Stalingradu leżało 40 000 rannych członków Wehrmachtu. Żywi pożerali martwych – żołnierze rozpaczliwie szukali na poległych towarzyszach choćby odrobiny tłuszczu, który (po usunięciu wszy) można było jeść.

Tymczasem Armia Czerwona wciąż ponawiała swoje ataki i obszar kontrolowany przez dogorywającą 6. Armię stopniowo kurczył się. Dla niemieckich żołnierzy jedyną szansą na przeżycie zaczęła być ewakuacja jednym z samolotów Luftwaffe, jednak wrócić do Niemiec mogli tylko wybrani. Na początku bilet do domu otrzymywali wszyscy ranni, lecz potem dowództwo zarządziło ewakuację tylko najlżej rannych, którzy mogli szybko wrócić do walki na innym froncie. Gdy na skutek nieustannej ofensywy Sowietów w kotle zmniejszała się liczba dostępnych lotnisk, Wehrmacht ratował także najzdolniejszych oficerów, aby ci mogli dowodzić gdzie indziej w niedalekiej przyszłości.

Niemiecka armia podjęła próbę przebicia się do oblężonych ludzi gen. Paulusa. Generał pułkownik Hoth otrzymał rozkaz utworzenia dla 6. Armii korytarza ratunkowego na wschód od Donu. Dostał do dyspozycji swoją 4. Armię Pancerną, resztki 4. Armii rumuńskiej i świeżo ściągniętą z Francji 6. Dywizję Pancerną. Początkowo natarcie szło wedle planu i pierwsze 50 km pokonano w niecałe 3 dni. Po pięciodniowej bitwie Hoth złamał także opór Sowietów pod Aksaja i wydawało się, że niemożliwe może się ziścić – Paulusowi meldowano już, że jego ludzie mają wyjść na spotkanie odsieczy. Ofensywa Niemców jednak utknęła, gdy generał pułkownik Jeremienko zdołał naprędce ściągnąć elitarną 2. Armię gwardii. Zbliżał się koniec grudnia, a Hitler wciąż nie wyrażał zgody na próbę przebicia się 6. Armii, na co nalegał generał Erich von Manstein. Większość oblężonych nie miała już złudzeń co do ewentualnego nadejścia spodziewanej pomocy; wyrazem tego były pisane listy, które nigdy nie zostały doręczone do bliskich żołnierzy (przechwycili je Sowieci). Przeważało w nich poczucie zbliżającej się śmierci i co ciekawe, zwątpienie w Hitlera, III Rzeszę i sprawę za którą walczono.

Armia Czerwona na przeróżne sposoby zachęcała Niemców do poddania się. Na pozycje Wehrmachtu zrzucano ulotki, a z głośników zamontowanych na samochodach puszczano szydercze pieśni wzywające do kapitulacji. Jednak mimo tej sprytnej wojny psychologicznej, niewielu Niemców opuściło swoje pozycje oddając się do niewoli.

10 stycznia rozpoczęło się ostatnie radzieckie natarcie na stalingradzki kocioł. W ciągu zaledwie dwóch dni Armia Czerwona zdołała dwukrotnie zmniejszyć obszar zajmowany przez Wehrmacht. Niemcy nie mieli już siły i możliwości by podejmować jakiekolwiek działania zaczepne i szybko umierali nie tylko pod gradem kul, ale także od mrozu i głodu. 21 stycznia Paulus poprosił Hitlera o możliwość kapitulacji dla swoich ludzi – prośba została odrzucona. Führer chciał poświęcić swoją 6. Armię, by reszta sił na Froncie Wschodnim miała czas na ustabilizowanie linii obronnych. Zrealizował za to projekt swoistej arki Noego, w ostatniej chwili wywożąc ze Stalingradu po jednym żołnierzu z każdej dywizji, a samą 6. Armię polecił stworzyć ponownie, w sile 20 dywizji. Oczywiście były to mrzonki, na które Wehrmacht nie miał już ludzi i sprzętu. 29 stycznia Hitler mianował Paulusa feldmarszałkiem, aby ten popełnił samobójstwo zamiast poddać się Sowietom (generał oddał się jednak w niewolę). Pożegnalny meldunek ze sztabu dowodzenia Paulusa został wysłany rano 31 stycznia, gdy Armia Czerwona zdobywała dom pełniący rolę kwatery głównej Niemców. Ostatnie walki trwały do pierwszych dni lutego. W Stalingradzie zapanował spokój…

Początek końca

Do zdobywania Stalingradu przystąpiło 300 000 Niemców, po 3 miesiącach walk i 2,5 miesiąca mrozu i głodu zostało ich około 100 000, a 25 000 ewakuowano. Reszta znalazła tam swoją śmierć – od radzieckiej kuli, bądź pogody. Jeszcze inni dostali się do niewoli, a połowa z nich nie przeżyła pierwszych tygodni u Sowietów. 95% prostych żołnierzy i podoficerów nie przeżyło Stalingradu i ewentualnej niewoli po bitwie. 50% oficerów poległo w czasie walk, lub zmarło po nich. Z kolei 95% najwyższych rangą oficerów przeżyło bitwę i wróciło do ojczyzny. Do Niemiec wróciło tylko 6000 ludzi wziętych do niewoli w trakcie bitwy.

Niemiecki jeniec pod Stalingradem, styczeń 1943 roku
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Klęska pod Stalingradem okazała się być początkiem końca II Wojny Światowej dla nazistowskich Niemiec. III Rzesza walczyła jeszcze przez 27 długich i krwawych miesięcy, tocząc wojnę totalną, którą sama rozpoczęła. A reszta jest już historią…

1. Sardynki dla załóg U-Bootów

Gdy w 1940 roku hitlerowcy zajęli Norwegię, w kraju w ciągu kilku miesięcy powstał duży i sprawny ruch oporu, który szybko rozpoczął działania dywersyjne przeciwko okupantowi.

Wielu Norwegów zajmowało się rybołówstwem i prawdziwym ciosem była dla nich decyzja Niemców, aby ci oddawali im wszystkie złowione przez nich sardynki. Ruch oporu, który miał swoich ludzi nawet w niemieckiej kwaterze głównej, szybko dowiedział się, że norweskie sardynki są wysyłane do francuskiego portu Saint-Nazaire leżącego nad oceanem. Port ten był bazą dla niemieckich U-Bootów, które w tamtym okresie siały zniszczenie wśród floty Aliantów na północnym Atlantyku. Przywożone w tamten rejon jedzenie prawdopodobnie miało stać się prowiantem dla marynarzy.

Norweski wywiad szybko skontaktował się z Brytyjczykami i poprosił ich o jak największą dostawę oleju rycynowego, czyli silnego środka przeczyszczającego. Po otrzymaniu transportu, duża część pakowanych do Francji sardynek została zalana tymże olejem (na szczęście, zapach ryb maskował smak oleju). Ładunek „ulepszonych” sardynek został wysłany prosto do rąk niemieckich marynarzy we Francji.

Ani norweski ruch oporu, ani Alianci nigdy nie dowiedzieli się jaki dokładnie był efekt tej akcji dywersyjnej. Można jednak przypuszczać, że operacja udała się i niemieckie załogi U-Bootów przez pewien czas miały lekko obniżoną zdolność bojową.

Niemiecki U-Boot w St. Nazaire, 1941
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

2. Karciany dług niemieckiego dyplomaty

Rudolf von Scheliha był niemieckim arystokratą w starszym wieku, który przed II Wojną Światową pracował w niemieckiej ambasadzie w Warszawie. Znany był z tego, że choć dość majętny, to cały czas tkwił w długach, powstających głównie przez jego kosztowne romanse i zamiłowanie do hazardu.

Rudolf von Scheliha
Министерство обороны Российской Федерации via Wikimedia Commons

W 1938 roku został zwerbowany przez sowiecki wywiad, który w zamian za przekazywanie tajnych informacji, obiecał dyplomacie pomoc w wyjściu z długów. Po przegraniu 50 000 złotych podczas jednej z całonocnych gier, von Scheliha wyjechał do Berlina i wrócił do Warszawy po znalezieniu dowodów na planowane przez Hitlera przejęcie Czechosłowacji, Austrii i zaatakowanie Polski.

Już w Polsce dyplomata skontaktował się z sowieckimi łącznikami i zażądał od nich 10 000$ za przekazanie im powyższych informacji. Kwota ta miała stanowić spłatę powyższego długu, jednak Sowieci zaoferowali mu jedynie 1000$ i ostatecznie transakcja nie doszła do skutku. Po tygodniu z Niemcem ponownie skontaktował się sowiecki wywiad i nakazał mu spotkanie w Tatrach. Von Scheliha spotkał się z łącznikiem w opuszczonym górskim szałasie, gdzie usłyszał ostateczną ofertę od Moskwy – 6500$, a także radę, aby pieniądze sprzedał na czarnym rynku, co pozwoliłoby mu otrzymać za nie więcej polskiej waluty.

Agent przekazał także, że zostało mu polecone, że w razie odrzucenia oferty miał zabić Niemca na miejscu. Von Scheliha przyjął sowieckie warunki, dostał pieniądze i przekazał łącznikowi dokumenty. Od tamtej pory Związek Radziecki wiedział o planach podboju centralnej Europy przez Hitlera. Co ciekawe, sam von Scheliha został zabity w 1942 roku przez gestapo, ponieważ pomagał unikać prześladowań swoim polskim i żydowskim znajomym.

 

3. Czeskie plany Linii Maginota

Linia Maginota była długim na 320 kilometrów, biegnącym od Szwajcarii po Belgię systemem fortyfikacji który miał chronić Francję w przypadku niemieckiej agresji. Składały się na nią bunkry, betonowe forty, zasieki z drutu kolczastego, a także systemy komunikacyjne, szpitale, garaże, a nawet mieszkania dla żołnierzy. O Linii Maginota bardzo przychylnie wypowiadał się nawet Winston Churchill, który po inspekcji fortyfikacji napisał notatkę do brytyjskiego Ministerstwa Wojny, w którym pisał że „frontu francuskiego nie można wziąć z zaskoczenia (..) nie można go złamać w żaden sposób, chyba że kosztem niesłychanej liczby ofiar w ludziach”.

Pisząc to, Churchill nie zdawał sobie sprawy, że niemiecki wywiad dysponował już szczegółowymi planami Linii Maginota i po wybuchu wojny, jej zdobycie było tylko kwestią czasu.

Po dwóch latach starań, Abwehra zdołała zwerbować francuskiego kapitana Georges’a Froge’a, który kierował rozdziałem zaopatrzenia oddziałów na Linii Maginota. Froge był znany ze swojej sympatii do Hitlera, a także z faktu, że bez przerwy był zadłużony po uszy. Niemieccy agenci zachęcili go do współpracy za pomocą dużych sum pieniędzy, a francuski kapitan odwdzięczył im się poprzez dostarczanie map i innych dokumentów dotyczących samej Linii Maginota a także jednostek wojskowych które tam stacjonowały.

Informacje przekazane Niemcom przez Froge’a były dla nich niezwykle cenne, jednak były niczym w porównaniu z tym, co Abwehra znalazła w archiwum czeskiego Sztabu Generalnego po wkroczeniu oddziałów III Rzeszy do Czechosłowacji. Okazało się, że przed wojną Czesi chcieli zbudować podobny system umocnień do Linii Maginota. Francuzi pozwolili im wszystko obejrzeć i zrobić notatki. Gdy otwarto jeden z praskich sejfów, oczom agentów ukazał się dokładny plan wszystkich obiektów na francuskiej linii fortyfikacji. Linia Maginota została pokonana jeszcze przed pierwszym wystrzałem…

Jeden z bunkrów Linii Maginota
Wikimedia Commons

4. 16-letnia zabójczyni w obronie polskich Żydów

Gdy III Rzesza pokonała Polskę w 1939 roku, na teren Rzeczpospolitej zostali wysłani członkowie Einsatzgruppen – specjalnych szwadronów śmierci, których zadaniem było tropienie i zabijanie polskich Żydów, księży i wszystkich wykształconych Polaków. Einsatzgruppen prowadziło masowe egzekucje, czasem jednak wykorzystując swoje specjalnie wyszkolone psy, które rozdzierały ludzi na progach ich własnych domów. Niemcy dokonali w Polsce jedną z największych rzezi w historii.

W tym trudnym czasie, na terenach okupowanej Polski zrodziły się organizacje podziemne, których zadaniem była walka z niemieckimi siłami zbrojnymi. Jedną z ponad pół miliona osób, które stawiły opór okupantowi, była polska 22-letnia Żydówka imieniem Niuta Teitelbaum. Opisywana jako piękna i bystra, dziewczyna mawiała „Jestem Żydówką, moje miejsce jest u boku walczących z hitlerowcami o honor mojego narodu i o wolną Polskę!”.

Jedną z najsłynniejszych akcji Niuty było przedostanie się do się do warszawskiej siedziby gestapo i zabicie oficera SS. Dziewczyna przeszła przez drzwi mówiąc wartownikom, że musi porozmawiać z jednym z tamtejszych oficerów „w bardzo nietypowej sprawie” mając na myśli zajście z nim w ciążę. Niezwykle rozbawieni tym faktem żołnierze nie tylko wystawili jej przepustkę, ale nawet wyjawili numer pokoju gdzie miał przebywać owy SS-man. Niuta spokojnie przeszła przez cały budynek, znalazła oficera, strzeliła mu w głowę gdy siedział przy biurku i odeszła. Gdy wychodziła, wartownicy pożegnali ją z uśmiechem.

Innym razem Niuta wykonała wyrok śmierci na kolejnym oficerze SS w jego własnym domu. Gdy znalazła go śpiącego na łóżku, to zamiast momentalnie go zastrzelić, najpierw lekko go obudziła a dopiero potem zabiła strzałem w głowę. Chciała, by ostatnią rzeczą jaki niemiecki zbrodniarz zobaczy w tym życiu, była twarz dziewczyny która mu je odebrała.

Niuta Teitelbaum została schwytana przez gestapo w lipcu 1943 roku, po około 3-letniej działalności na rzecz państwa podziemnego. Po wielotygodniowych, bestialskich przesłuchaniach została stracona. Była prawdopodobnie jedyną kobietą ruchu oporu podczas II Wojny Światowej, która umyślnie weszła do budynku zajmowanego przez hitlerowców.

Mordercy z Einsatzgruppen polujący na polskich Żydów, wrzesień 1939
Das Bundesarchiv via Wikimedia Commons

5. Alianci wiedzieli o ofensywie Ardenach

W 1934 roku do Berlina został wysłany japoński porucznik Hiroshi Oshima, który miał objąć stanowisko zastępcy attaché wojskowego. Już w 1938 osiągnął on kolejny stopień generalski i został mianowany ambasadorem.

Charyzmatyczny Oshima utrzymywał bliskie kontakty z wieloma wysoko postawionymi nazistami, w tym z Adolfem Hitlerem. Niemiecki przywódca ufał japońskiemu ambasadorowi i często przekazywał mu utajnione informacje najwyższej wagi. Oshima, jako wierny sługa cesarza, każdego wieczora wysyłał dalekopisem do Tokio wszystko, co do słowa, co tylko zdołał usłyszeć. We wrześniu 1944 ambasador rozmawiał z Hitlerem, który miał wtedy dobry nastrój mimo faktu, że Alianci opanowali już wtedy plaże Normandii i zaczynali marsz na wschód. Fuhrer tłumaczył Oshimie, że niemieckie siły wycofają się za Linię Zygfryda, co ustabilizuje sytuację na froncie.

Najważniejsza informacja została wypowiedziana chwilę później. Hitler powiedział wprost, że szykuje 5-milionową armię złożoną z jednostek z całej Europy, aby przypuścić ofensywę na froncie zachodnim o niespotykanej skali. Oshima, który podobnie jak i alianccy i niemieccy dowódcy sądził że III Rzesza może się już tylko rozpaczliwie bronić, był bardzo zdziwiony słowami fuhrera. Nie wiedział on, że plan operacji „Wacht am Rein” (straż na Renie), czyli ofensywy w Ardenach, był już w zaawansowanej fazie. Hitler potwierdził Oshimie, że atak miał nastąpić w listopadzie (ostatecznie ofensywa ruszyła w grudniu).

Ani Japończyk, ani tym bardziej jego niemiecki rozmówca nie wiedzieli, że japoński kod dyplomatyczny został złamany przez amerykańskich kryptologów. Wysłana przez Oshimę wiadomość została przechwycona przez ściśle tajną amerykańską bazę monitoringową w Etiopii. Jej tajny raport został następnie przekazany kilkunastu cywilnym i wojskowym urzędnikom, w tym naczelnemu wodzowi sił Aliantów – generałowi Dwightowi D. Eisenhowerowi.

Raport amerykańskiego wywiadu ostrzegający przed niemiecką ofensywą w Ardenach został całkowicie zignorowany. Gdy o świcie 16 grudnia siły III Rzeszy ruszyły do ofensywy, Alianci byli na to kompletnie nieprzygotowani i ponieśli duże straty. To, jak ostatecznie przerwano „straż na Renie”, to już inna historia.

Ambasador Oshima i Adolf Hitler w 1942
Wikimedia Commons

6. Amerykanie ostrzegają Stalina przez niemiecką inwazją.

Był początek sierpnia 1940 roku, gdy niemieckie Luftwaffe przygotowywało się do powietrznej operacji przeciwko Wielkiej Brytanii. W tym samym czasie Sam E. Woods, amerykański attaché handlowy w Berlinie, otworzył w swoim biurze otrzymaną niedawno kopertę gdzie znalazł bilet do jednego z berlińskich kin. Woods nie wiedział od kogo otrzymał tajemniczą przesyłkę, jednak wiedział, że właśnie doświadczył jednego ze sposobów komunikacji używanych w konspiracji.

Po przyściu do kina Woods rozpoznał siedzącego obok mężczyznę. Był jego niemiecki znajomy, człowiek który zręcznie maskował swoją niechęć do nazistów. Informator powoli wsadził do kieszeni Amerykanina kopertę, w której napisano informację o absolutnie najwyższym stopniu tajności – na rozkaz Hitlera, Wehrmacht mobilizował się do ogromnej inwazji na ZSRR.

Wiadomość szybko przekazano do amerykańskiego dowództwa, które rozkazało Woodsowi utrzymanie kontaktów z informatorem. W następnych tygodniach Woods pośredniczył w przekazaniu Amerykanom następnych cennych informacji. Zdobyto nawet dyrektywę wydanej przez Hitlera nakazującej siłom III Rzeszy do rozpoczęcia przygotowań do Operacji Barbarossa.

Amerykańskiemu dowództwu ciężko było uwierzyć w te szokujące informacje, ponieważ podejrzewano, że Hitler przeprowadzi inwazję na słabszą militarnie Wielką Brytanię. Dodatkowo, ZSRR i III Rzesza zawarły wcześniej układ o przyjaźni, czego efektem był podbój i podział Polski w 1939 roku. Mimo tego, notkę o planowanej agresji Niemiec przekazano prezydentowi Rooseveltowi.

W tamtym czasie przedstawiciele amerykańskiej dyplomacji próbowali rozluźnić stosunki pomiędzy ZSRR, a III Rzeszę. Między innymi dlatego, na jednym ze ściśle tajnych spotkań, podsekretarz stanu Sumner Welles przekazał radzieckiemu ambasadorowi Konstantinowi Umanskiemu informację o nadchodzącej inwazji. Reakcja ambasadora była zupełnie inna, niż przewidzieli ją Amerykanie – Umanski ostro skrytykował Wellesa, że ten odważył się powiedzieć mu „tak niedorzeczną informację”.

Gdy ostrzeżenie dotarło do Stalina, radziecki dyktator całkowicie je zignorował. Armia Czerwona nie była kompletnie przygotowana do działań defensywnych, gdy drugiego czerwca 1941, 5 000 000 niemieckich żołnierzy rozpoczęło największą lądową operację II Wojny Światowej i przekroczyło granicę niedawnego sojusznika. Jak wiemy z historii, marsz sił zbrojnych III Rzeszy na wschód został powstrzymany dopiero dużo później pod Moskwą, a następnie pod Stalingradem.

Niemcy oglądają zdobyty podczas Operacji Barbarossa radziecki samolot
Zbiory Polskiego Archiwum via Wikimedia Commons

7. Sztuczne okręty podwodne w służbie Royal Navy

W 1942 dowódca brytyjskiej marynarki wojennej na Morzu Śródziemnym, admirał Andrew C. Cunningham miał poważny problem. Na Pacyfiku Japończycy zdobyli „Gibraltar Wschodu”, czyli Singapur, a dodatkowo cesarska marynarka zdołała zatopić dwa brytyjskie krążowniki, lotniskowiec „Hermes” i dwa pancerniki – „Prince of Wales” i „Repulse”. Chcąc nie chcąc, Cunningham musiał wysłać swoje okręty na wschód, zostawiając sobie zdecydowanie zbyt słabe siły, by chronić długi na 5500 kilometrów szlak komunikacyjny między Gibraltarem, a Egiptem. Zagrożenie było poważne, bo w rejonie nasilały się włoskie ataki przeprowadzane za pomocą lekkich, nowoczesnych okrętów.

 

Jasper Maskelyne
Źródło: książka „Maskelyne’s Book of Magic”, Wikimedia Commons

Admirał uznał, że Włochów powstrzymałaby flotylla okrętów podwodnych, ale sam nie dysponował tyloma jednostkami. Jednakże do głowy wpadł mu szalony pomysł, który miał rozwiązać ten problem.

Cunningham wezwał do siebie majora Jaspera Maskelyne, dawnego iluzjonistę, a w tamtym czasie brytyjskiego agenta. Admirał rozkazał mu stworzyć flotyllę fałszywych okrętów podwodnych o naturalnej wielkości, które mogły imitować prawdziwe jednostki i tym samym zmylić Niemców i Włochów co do rzeczywistych sił Royal Navy na Morzu Śródziemnym.

Choć zadanie było trudne, Maskelyne podołał mu i na jednej z egipskich bezludnych wysp stworzył cztery „okręty” za pomocą beczek po paliwie, płótna, rur, kabli, resztek zniszczonych wagonów kolejowych i innych będących pod ręką materiałów. Makiety były wyposażone w działa i kotwice, a do tego można było je składać i przewozić lądem na ciężarówkach.

Fałszywe okręty podwodne wyglądały tak realistycznie, że nawet brytyjscy piloci meldowali o tajemniczej jednostce zaobserwowanej na przybrzeżnych wodach. Można powiedzieć, że śmiały plan odniósł sukces, ponieważ jedna z makiet została nawet zaatakowana i zniszczona przez Luftwaffe.

 

8. Kot-spadochroniarz vs pancernik Tirpitz

Jednym z największych zmartwień dowództwa brytyjskiej marynarki wojennej podczas II Wojny Światowej był fakt, że od stycznia 1942 roku największa jednostka Kriegsmarine, pancernik „Tirpitz” okrętował w Norwegii i był ogromnym zagrożeniem dla konwojów zaopatrzeniowych, które dostarczały broń do ZSRR. Zakotwiczony w ciężko dostępnym doku, będący zbyt daleko od baz bombowców Aliantów, pancernik praktycznie bezkarnie mógł terroryzować szlak murmański. Royal Navy uparcie szukało sposobu na zniszczenie Tirpitza, jednak żaden plan nie był wystarczająco dobry.

Tymczasem w Waszyngtonie dyrektora sekcji badawczo-rozwojowej OSS, Stanleya P. Lovella, odwiedził tajemniczy człowiek, który przedstawił siebie jako eksperta ds. kotów. Przybyły stanowczo stwierdził, że ma plan zniszczenia „Tirpitza”. Według niego, do pozbycia się kłopotliwego pancernika, należało użyć kota, przywiązać go do spadochronu, przyczepić do niego bombę, a następnie spuścić na niemiecki okręt. Jak wiadomo, koty zawsze lądują na cztery łapy, a dodatkowo nie znoszą wody, więc gdyby dać takiemu kotu możliwość manewrowania podczas lotu ze spadochronem, ten mógłby skierować się na cel i tym samym wlecieć w pancernik i zdetonować bombę. Aby oszukać niemieckie baterie przeciwlotnicze, samolot z kotem należało ucharakteryzować na niemiecki i po cichu przeprowadzić zrzut.

Plan ten, jakkolwiek głupi i szalony, zyskał jednak poparcie jednego z amerykańskich senatorów i w pobliżu Waszyngtonu przeprowadzono test takiej „kociej bomby”. Próba skończyła się kompletną klęską, ponieważ zrzucony kot szybko stracił przytomność i spadł tak jak leciał.

Amerykanie momentalnie stracili entuzjazm co do tego rozwiązania i plan kociej bomby spalono. „Tirpitz” ostatecznie uległ nie spadającemu kotu, a eskadrze ciężkich bombowców Lancaster które zatopiły okręt w listopadzie 1944 roku.

Pancernik „Tirpitz”
Wikimedia Commons