W trakcie II Wojny Światowej Niemcy próbowali niszczyć flotę handlową i przerywać linie zaopatrzeniowe Wielkiej Brytanii, widząc w tym szansę na wygranie wojny poprzez załamanie potencjału gospodarczego przeciwnika. Na początku 1940 roku dowództwo Kriegsmarine zwróciło wzrok między innymi ku Dogger Bank – obfitującemu w skupiska ryb miejscu na Morzu Północnym, gdzie w tamtym czasie dziennie przebywało tam średnio nawet 60 brytyjskich trawlerów.
19 lutego 1940 niemiecka flota zdecydowała się wysłać w ten rejon sześć niszczycieli by przejąć wrogie statki rybackie i jednocześnie zmusić Royal Navy do wysłania rybakom okrętów ochrony, co rozproszyłoby ich siły. Jednocześnie w tym samym dniu operowała tam Luftwaffe, a jak się później okazało, ani marynarka, ani siły powietrzne nie skoordynowały między sobą swoich działań.
Operacja Wikinger rozpoczęła się 22 lutego, a jej komiczny przebieg najlepiej opisać w punktach: (historia poniżej to nie żart):
Nad Dogger Bank w celach zwiadowczych nadleciał niemiecki bombowiec Heinkel He 111. Kriegsmarine nie była o tym poinformowana, więc załogi sześciu niszczycieli nie wiedziały czy był to swój, czy wróg. Tak samo pilot Heinkela nie był świadom obecności w tamtym rejonie niemieckiej marynarki.
Bombowiec zniżył się i rozpoczął obserwację napotkanej flotylli. W tym samym czasie trzech niemieckich kapitanów rozpoznało w nim maszynę Luftwaffe, jednak kolejnych trzech uznało że to wróg i ich niszczyciele rozpoczęły ostrzał Heinkela. Zaatakowany pilot postanowił odwdzięczyć się bombardując „nieprzyjacielskie” okręty i podczas drugiego przelotu trafił niszczyciel „Leberecht Maass”. Wybuch na śródokręciu przepołowił okręt, który momentalnie zaczął tonąć.
Na pomoc ruszył mu następny okręt flotylli, „Max Schultz”, jednak wpłynął na minę i także zaczął tonąć.
Pozostali kapitanowie byli pewni, że „Max Schultz” został zaatakowany przez wrogi okręt podwodny, więc zaczęli zrzucać wokoło bomby głębinowe co spowodowało jedynie większy chaos.
W efekcie tego szaleństwa niszczyciel „Theodor Riedel” zniszczył sobie ster i zaczął pływać w kółko.
Aby pomóc marynarzom zniszczonych okrętów, kapitan niszczyciela „Erich Koellner” rozkazał wysłać motorówkę by ta rozpoczęła ratowanie ludzi z lodowatej wody. Jednak sam okręt zbyt szybko zwiększył prędkość i staranował motorówkę, zabijając całą jej załogę.
Po lewej: „Leberecht Maass”, z prawej: „Max Schultz” Źródło: Wikimedia Commons
Bez żadnego kontaktu z Royal Navy (a nawet bez kontaktu z brytyjskimi rybakami) stracono dwa niszczyciele, jeden został poważnie uszkodzony i zginęło 590 niemieckich marynarzy. Operacja „Wikinger” choć miała być spacerkiem, była jedną z największych kompromitacji niemieckich sił zbrojnych podczas II Wojny Światowej.
Późniejsze śledztwo ujawniło brak koordynacji działań między Kriegsmarine i Luftwaffe. Oficjalnie winnym ogłoszono pilota Heinkela, a mimo opracowania procedur na przyszłość, dowodzenie wspólnymi działaniami niemieckiej marynarki i sił powietrznych było dalekie od doskonałości już do końca wojny.
Manfred von Richthofen urodził się 2 maja 1892 roku w dzisiejszych granicach Wrocławia w pruskiej, arystokratycznej rodzinie o tradycjach wojskowych. Dzieciństwo spędził w Świdnicy. Młody Manfred szybko zdecydował się na karierę żołnierza. Początkowo służył w jednostkach kawaleryjskich, a dokładniej w Regimencie Ułanów Pruskich, gdzie trafił w 1911 roku. Po rozpoczęciu I Wojny Światowej czuł się jednak niespełniony codziennym, nużącym i pozbawionym walki życiem ułana i zrezygnował ze służby w tej formacji.
Szybko zmienił kurs swojej kariery wojskowej i zgłosił się na ochotnika najpierw do piechoty, a następnie do niemieckich eskadr myśliwskich. Plotka głosi, że w swoim podaniu o przeniesienie napisał „Nie poszedłem na wojnę, aby podbierać kurom jajka, ale w innym celu!”
„Czerwony Baron” Manfred von Richthofen Autor zdjęcia: C. J. van Dühren, Domena publiczna
I Wojna Światowa była okresem dziewiczym dla lotnictwa myśliwego. Taktyka walki była w powijakach, a w dodatku niemieckie dowództwo nie traktowało poważnie korpusów lotniczych które, ich zdaniem, nie były godne zaufania i środków które dostawały. Samo latanie było istnym szaleństwem: nie było jeszcze spadochronów, a piloci żyli na ogół bardzo krótko – rzadkością było przekroczenie wieku 20 lat. Von Richthofen był przedstawicielem pierwszego pokolenia fascynatów walki w powietrzu, którzy stworzyli podwaliny dla współczesnej doktryny wojennej.
Von Richhofen w siłach powietrznych znalazł się w maju 1915 roku i już w lipcu, po skończeniu podstawowego szkolenia został wysłany na front wschodni, gdzie odbywał loty obserwacyjne. W sierpniu 1915 roku przeszedł szkolenie bojowe i służył jako pilot myśliwski na froncie zachodnim. Początkowo nie szło mu zbyt dobrze: miał problemy z obsługą samolotu, a podczas swojego pierwszego lotu nawet rozbił maszynę którą pilotował.
Znajdź wroga i go zestrzel. Reszta to bzdury.
Manfred von Richthofen
Sukcesy Manfreda przyszły z czasem. Pierwsze uznane zwycięstwo powietrzne odniósł 17 września 1916, a już w październiku tego samego roku miał na swoim koncie 5 zestrzelonych samolotów, co w zachodnich armiach dawałoby mu tytuł asa myśliwskiego. Jednocześnie we wrześniu von Richthofen trafił do elitarnej eskadry innego niemieckiego asa myśliwskiego, Oswalda Boelcke, człowieka który określany jest jako ojciec niemieckich sił powietrznych i prekursor taktyki walki w powietrzu. To właśnie od niego uczył się przyszły „Czerwony Baron” i po śmierci Boelckego w październiku 1916 roku przerósł mistrza jako żołnierz i dowódca.
Fokker Dr.I którym latał von Richthofen. Po lewej zdjęcie z przełomu 1917/1918, po prawej rekonstrukcja z 2013 roku. Prawe zdjęcie, autor: Valder137 via Wikimedia Commons
23 listopada 1916 roku von Richhofen odniósł swoje najcenniejsze zwycięstwo – po długiej batalii i zaciętym pościgu zestrzelił brytyjskiego asa myśliwskiego, Lanoe Hawkera. W styczniu 1917 miał już na swoim koncie 16 potwierdzonych zestrzeleń, co czyniło go najlepszym spośród żyjących niemieckich pilotów. Wtedy też „Czerwony Baron” objął dowodzenie 11. Szwadronu Myśliwców (Jagdstaffel 11), który pod jego komendą z jednego z najsłabszych szwadronów w niemieckim lotnictwie stał się miejscem służby najlepszych niemieckich pilotów i formacją, która podczas I Wojny Światowej nie miała sobie równych. Jagdstaffel 11 dowodzona przez von Richthofena sprawiła, że Brytyjczycy po dziś dzień nazywają kwiecień 1917 roku „krwawym kwietniem”. Ich straty były tak ogromne, że oczekiwana długość życia brytyjskiego pilota spadła z 295 do 92 godzin.
Eskadra von Richthofena była nazywana „latającym cyrkiem”, ponieważ podobnie jak swój dowódca, jej piloci malowali samoloty czerwoną farbą. Stąd wziął się także przydomek niemieckiego asa – „Czerwony Baron” – od koloru samolotu i arystokratycznych korzeni jego rodziny.
Czerwony Baron i jego szwadron Źródło: Flickr
Sukcesy „Czerwonego Barona” i jego ludzi sprawiły, że Brytyjczycy wyznaczyli nagrodę za jego głowę – 5000 funtów szterlingów, a w tamtym czasie był to prawdziwy majątek. Tymczasem von Richthofen i jego eskadra byli przerzucani na różne odcinki frontu, zbierając przy tym krwawe żniwo wśród alianckich pilotów. W lipcu 1917 roku Manfred został poważnie ranny w głowę i po krótkiej rekonwalescencji, mimo sprzeciwów lekarzy, szybko wrócił do walki. Był okres, kiedy niemieckie dowództwo, które promowało się na legendzie „Czerwonego Barona”, prosiło von Richthofena aby nie podejmował tak dużego ryzyka i sam walczył rzadziej – ten jednak odmawiał.
Niemiecki as sam szukał walki, był jej cały czas głodny. Walczył dla sławy, dla adrenaliny, powtarzał że podczas pojedynków czuł się jak na polowaniu. Jego styl walki i taktyka podczas starć z alianckimi pilotami mogły wydawać się tak brawurowe, że aż szalone. Mimo absolutnej bezwzględności w walce, Manfred szanował swoich przeciwników i wymagał tego od swoich podwładnych.
21 kwietnia 1918 roku Manfred von Richthofen ostatni raz wzbił się w powietrze. Jako jedyny nie wrócił z ostatniego patrolu, który poprowadził przed swoim urlopem. Obecnie wiemy, że lecąc nad Sommą toczył pojedynek z Kanadyjczykiem z dywizjonu RAF, „Czerwony Baron” dostał się pod ostrzał wojsk australijskich zajmujących pozycje na francuskim terenie. Trafiony w klatkę piersiową, zdołał jednak wylądować i niedługo potem umarł. Początkowo zestrzelenie przypisano Arthurowi Brownowi, dowódcy dywizjonu. Obecne badania wskazują jednak, że von Richthofen został trafiony pociskiem wystrzelonym z dołu przez jednego z Australijczyków, z odległości prawdopodobnie 750 m.
Pogrzeb Manfreda von Richthofena na cmentarzu Bertangles we Francji Autor: John Alexander via Wikimedia Commons
Zgodnie z niepisanym kodeksem honorowym pilotów wojskowych, Manfred von Richthofen został z szacunkiem pochowany przez swoich niedawnych przeciwników. Obecnie jego szczątki znajdują się w rodzinnym grobowcu w Wiesbaden w Niemczech.
Postać „Czerwonego Barona” była jednym z najjaśniejszych symboli Wielkiej Wojny. Został zapamiętany nie tylko dzięki swojej niesamowitej skuteczności i zdolnościom dowódczym, ale także dlatego że był współtwórcą taktyki i zasad walki powietrznej w okresie powstawania tego typu sił zbrojnych. Bezwzględny dla przeciwników, choć kierujący się szacunkiem i honorem, trwale zapisał się na kartach historii.
Ciekawostki
Po swoim pierwszym, zwycięskim starciu von Richhofen zamówił u berlińskiego złotnika puchar z datą i modelem samolotu, który zestrzelił. W ciągu wojny zamówienie zostało jeszcze powtórzone 59 razy, a następnie 20 razy używając już nie złota – ponieważ słabnące Niemcy miały go już za mało – a pospolitszych materiałów.
W eskadrze Manfreda służył także jego brat – Lothar. Młodszy z Richthofenów również osiągnął status asa myśliwskiego (40 zestrzeleń) i przeżył wojnę, jednak zginął w 1922 roku w katastrofie cywilnego samolotu który pilotował.
Fragment filmu „Czerwony Baron” z 2008 roku, ukazujący walki powietrzne nad Ypres:
Gdy nadeszła wiosna 1942 roku i idący spod Moskwy Sowieci zostali w końcu zahamowani, Hitler nie chciał nawet słyszeć toczeniu walk pozycyjnych i wykrwawianiu przeciwnika, choć to rozwiązanie preferowali jego generałowie. Jego plan zakładał utrzymanie frontu na jego północnym i środkowym odcinku i uderzenie na pola roponośnie na Kaukazie, co miało osłabić przemysł ZSRR i zadać tym samym przeciwnikowi decydujący cios. Ofensywa ta, nosząca nazwę „Fall Blau” (Plan Niebieski) rozpoczęła się w lipcu 1942 roku siłami Grupy Armii Południe, w skład której wchodziła m. in słynna 6. Armia generała Friedricha Paulusa. Na drodze Wehrmachtu do zwycięstwa na Froncie Wschodnim II Wojny Światowej miało stanąć jedno miasto – Stalingrad.
Panzer III wraz z piechotą podczas Operacji Barbarossa, 1941 Źródło: Domena Publiczna, Wikimedia Commons
Ale wielka ta rzeka!
Niemcy doszli do Stalingradu 23 sierpnia 1942 roku. Przed nim, jakby chroniąc miasto przed najeźdźcą, płynęła Wołga, ogromna rzeka nazywana „matką wszystkich rzek Rosji”. Niemieccy żołnierze, którzy obeszli miasto od północy, zobaczyli ciemny dym, który szybko uformował się w czarny krzyż i zaległ nad zabudowaniami. Symbol ten został przez nich potraktowany jako znak śmierci dla miasta; nie wiedzieli jednak że rzeczywiście była to śmierć, lecz dla niemieckiej 6. Armii.
Już pierwszej nocy po dotarciu do miasta Luftwaffe rozpoczęła straszliwe bombardowanie Stalingradu. Na rozkaz Hitlera miasto należało doszczętnie zniszczyć, aby nazwisko Stalina wymazać na zawsze z map. 600 bombowców ściągniętych specjalnie w tym celu przeprowadziło największy nalot na froncie wschodnim podczas II Wojny Światowej. Największe przerażenie wśród obrońców budził Junkers Ju 87, czyli sztukas – bombowiec wyposażony w syrenę, której charakterystyczny dźwięk potęgował strach przed nalotem. Luftwaffe przez tydzień zrzuciło na Stalingrad ponad 1000 ton bomb podczas 1600 lotów bojowych. Miasto zamieniło się w kupę kamieni, a efekt zniszczenia podkreślała paląca się ropa, która wyciekła z trafionych zbiorników na brzegu Wołgi. Łuna ognia nad Stalingradem była widoczna ze 100 km. Sowieci nie ewakuowali stamtąd swojej ludności cywilnej, tylko działaczy partyjnych, przez co naloty niemieckich bombowców spowodowały śmierć około 40 000 mieszkańców.
Junkers Ju 87, czyli „Stukas” prowadzący nalot nad Stalingradem, październik 1942 Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Oblężenie miasta
Rosjanie przygotowywali się do obrony miasta. Rozkaz Stalina brzmiał „ani kroku w tył!”. Armia miała rozkaz utrzymania Stalingradu za wszelką cenę, a dowództwo nie zarządziło ewakuacji mieszkańców, ponieważ ich obecność miała dodatkowo zmotywować żołnierzy do skuteczniejszej obrony. Ludność cywilna miała też pomóc w ufortyfkowaniu miasta. Dzieci i dorośli kopali rowy, budowali barykady i wały, nosili zaopatrzenie dla wojska. Jakikolwiek sprzeciw był karany wysłaniem do gułagu, bądź śmiercią. To pokazuje, jak zimna i pozbawiona moralności kalkulacja kierowała wtedy sowieckim dowództwem. Ostatecznie, gdy było już za późno, widząc eksodus wśród ludności cywilnej pozwolono na ewakuację kobiet, starców i dzieci – czekała ich jednak droga albo przez płonącą Wołgę, albo przez pozycje niemieckie.
Jeszcze surowiej utrzymywano dyscyplinę wśród wojska. Żołnierze, widząc beznadziejną sytuację wokół siebie nie stronili od opuszczania stanowisk i dezercji. Byli karani nawet za najmniejsze uchybienia od poleceń partii. W trakcie obrony Stalingradu około 13 000 żołnierzy sowieckich zostało rozstrzelanych przez własnych dowódców, bądź agentów politycznych.
Generał Friedrich Paulus, 1942 Fotograf: Heinz Mittelstaedt, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Tymczasem niemiecka 6. Armia Paulusa przebijała się w stronę miasta od północy i zachodu, a 4. Armia Pancerna Hotha – od południa. 3 września pierścień wokół Stalingradu został zamknięty. Rozpoczęła się mordercza walka o każdą ulicę i każdy dom na zachodnim brzegu Wołgi. Nowy dowódca sił sowieckich w Stalingradzie, generał porucznik Wasilij Czujkow rozkazał swoim wojskom toczyć wojnę totalną: jakikolwiek odwrót był całkowicie zakazany. Radziecki żołnierz miał za wszelką cenę obronić „miasto Stalina” przez „germańskim najeźdźcą”. 13 września Niemcy przypuścili szturm na Kurhan Mamaja – wielkie wzgórze, będące ostatnim punktem dowodzenia sił sowieckich na zachodnim brzegu Wołgi. Kurhan był nieustannie bombardowany przez Luftwaffe i ostrzeliwany przez niemiecką artylerię. Mimo to żołnierze z 42. Pułku Gwardii i piechoty NKWD wciąż stawiali zacięty opór i bronili wzgórza. Sowieckie dowództwo wysłało na Kurhan posiłki: 13. Dywizję Strzelców Gwardii. Zanim ci ludzie w ogóle osiągnęli zachodni brzeg Wołgi, stracono 2/3 stanu dywizji. Bitwę przeżyło zaledwie 320 z 10 000 ludzi.
14 września, gdy Niemcy wdarli się do centrum Stalingradu, Hitler był pewien, że zdobycie całego miasta zajmie im już maksymalnie kilka dni. Dalsze walki o miasto były niesamowicie zaciekłe i natarcie Wehrmachtu bardzo spowolniło. Niektóre domy przechodziły z rąk do rąk kilka razy w ciągu dnia, tak jak dworzec główny, który w ciągu 3 dni 15 razy był zdobywany przez obie strony. Zdarzały się budynki, gdzie parter należał do Niemców, 1. piętro do Sowietów, 2. piętro do Niemców i tak dalej.
Dom Pawłowa
Podczas bitwy o Stalingrad, szczególny wymiar miała obrona tzw. Domu Pawłowa. Ten czteropiętrowy dom, położony blisko siedziby NKWD, na początku oblężenia obsadził pluton 42. Pułku Gwardii, lecz jego dowódca oślepł niedługo po rozpoczęciu walk. Dowodzenie przejął chłop Jakow Pawłow i rozpoczął obronę swojej własności przed Wehrmachtem. Jego oddział zdołał utrzymać budynek przez 58 dni, broniąc się głównie na 4 piętrze budynku – ponieważ nadjeżdżające niemieckie czołgi nie mogły podnieść swoich luf na tyle wysoko by strzelić. Obrońców wspierała muzyka z gramofonu, który przez cały ten czas grał jedną i tę samą płytę. Dom Pawłowa symbolizował nieludzki upór, jakim kierowali się Sowieci podczas oblężenia Stalingradu.
Dom Pawłowa Fotograf: nieznany, źródło: Rosyjskie Archiwum Wojskowe
Mein Führer, miasto jest prawie nasze
W połowie września, po miesiącu najcięższych walk, Niemcy przyparli Sowietów do Wołgi. Gdy zdobycie miasta przez Wehrmacht było tak blisko, że 17 września berlińskie gazety wydrukowały już nakłady obwieszczające zdobycie Stalingradu, pozycje niemieckie i sowieckie dzieliło od siebie zaledwie 50 m. Walczono o każdy metr ziemi, czasem używając bagnetów i saperek. Upragniona wiktoria nazistów jednak wciąż nie przychodziła, choć szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę. Zarówno Hitler, jak i całe niemieckie dowództwo wiedziało, że czas grał na ich niekorzyść. Rok wcześniej Wehrmacht zatrzymała potworna rosyjska zima i Niemcy zamierzali zdobyć miasto, póki pogoda nie grała na ich niekorzyść. Wojskowi Wehrmachtu byli porażeni nieludzkim poświęceniem Sowietów w Stalingradzie. Przykładem jest historia jednego z obrońców, któremu niemiecka kula przedwcześnie odpaliła jeden z dwóch koktajli Mołotowa, które sam przygotował. Aby nie tracić szansy na zniszczenie wrogiego czołgu, samemu płonąc, rzucił się na wrogą maszynę i podpalił także ją. Nacierający wspominali także o czerwonoarmistach którzy nie mogąc wyciągnąć zawleczki granatu rękami, uzbrajali go poprzez usunięcie zawleczki za pomocą zębów.
Niemiecki żołnierz uzbrojony w radziecki karabin maszynowy PPSch 41 Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
W miarę jak bitwa o Stalingrad trwała i nie widać było jej końca, niemiecka machina propagandowa próbowała nieudolnie wytłumaczyć swoim rodakom, dlaczego armia wciąż walczy i skąd tak ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Gloryfikowano poległych, zawsze dodając kontekst obrony Europy przed bolszewizmem i chwalebnej śmierci za Führera. Wspominano tylko o sukcesach i skrzętnie chowano wszelkie informacje o porażkach, często wyliczając jednak przewagę liczebną wroga – ale nic więcej.
Straszne, wykrwawiające walki toczyły się nadal i w połowie listopada sytuacja obrońców wydawała się beznadziejna. Jednostkom brakowało amunicji i zaopatrzenia, ponieważ lodowe kry pływające po Wołdze uniemożliwiały żeglugę po rzece, a stany osobowe większości sowieckich jednostek wynosiły maksymalnie 10% początkowego stanu osobowego. Mimo tak szczupłych sił czerwonoarmistów, ostatnie kilometry kwadratowe zachodniego brzegu Wołgi pozostały niezdobyte i Niemcy nie mieli już sił ponawiać kolejnych ataków. Od początku ofensywy w Stalingradzie Wehrmacht stracił około 1000 czołgów, 2000 dział, 1400 samolotów i aż 70 000 zabitych, rannych, wziętych do niewoli, lub zaginionych ludzi. Straty ludzkie były już nie do odrobienia – generał Paulus nie miał kim szturmować ostatnich punktów oporu Sowietów. Nadrzędny cel Hitlera, jakim było pokonanie Stalina w jego własnym mieście, nie został osiągnięty.
Jeden karabin dla jednego żołnierza, towarzysze!
Operacja Uran
Gdy walki o Stalingrad trwały w najlepsze i Niemcy wykrwawiali się próbując dobić Sowietów na zachodnim brzegu Wołgi, dyktator Związku Radzieckiego – Józef Stalin – 13 września wezwał do siebie generałów Wasilewskiego i Żukowa, aby omówić próbę uratowania miasta i odepchnięcia Wehrmachtu jak najdalej na zachód. Starzy generałowie przedstawili wodzowi śmiały i sprytny plan, który miał polegać na uderzeniu na skrzydła przeciwnika, czyli tereny kontrolowane Węgrów, Włochów i Rumunów, a następnie okrążeniu i zniszczeniu 6. Armii. Zamierzano wykorzystać fakt, że Niemcy wgryźli się w Stalingrad, a pilnowanie flanek zostawili słabo uzbrojonym i gorzej wyszkolonym sojusznikom. Sowieci postanowili wykorzystać tę słabość najeźdźców i wykorzystać przeciwko nim ich własną taktykę, która tym razem miała działać na niekorzyść Wehrmachtu.
Szybko przystąpiono do realizacji planu natarcia, a cała operacja otrzymała nazwę „Uran”. Sowieci rozpoczęli ściąganie i rozmieszczanie dodatkowych sił, które miały uderzyć na skrzydła wroga. Na trzech frontach wokół Stalingradu swoje pozycje miało zająć ponad 1 000 000 żołnierzy, 13 000 dział, 900 czołgów i 1100 samolotów, a wszystko to było starannie maskowane przez Armię Czerwoną i sowiecki wywiad. Tymczasem obrońcy Stalingradu musieli radzić sobie przy absolutnym minimum zaopatrzenia, jakie mogło być im dostarczone – w końcu do przeprowadzenia akcji „Uran” potrzebna była ogromna liczba ludzi i sprzętu.
Armia Czerwona ruszyła do natarcia w gęstej śnieżycy 19 listopada 1942 roku. Ofensywa była prowadzona z dwóch stron, przez 31. Armię od północy i 51. 57. i 64. Armię od południa, przy wsparciu 5. Armii Pancernej, a dowódcami trzech odcinków frontu byli generał porucznik Nikołaj Watutin, generał porucznik Konstantin Rokossowski i generał porucznik Andriej Jeremienko. Atak okazał się mieć piorunujący efekt – Włosi, Węgrzy i Rumuni nie zatrzymali Armii Czerwonej w żadnym miejscu, a ci ostatni wręcz rzucali broń widząc nacierających Sowietów. Okrążanie 6. Armii trwało w najlepsze, a stacjonujący w Stalingradzie generał Paulus nie robił nic, by zatrzymać napastnika przed dalszym oskrzydlaniem Niemców. Podobnie niemieckie dowództwo lekceważyło sygnały o wcześniejszej koncentracji Armii Czerwonej na południe i północ od miasta; Hitler był przekonany że Sowieci nie są już w stanie przeprowadzić żadnej większej ofensywy na wschodnim froncie. Dodatkowo, Führer miał obsesję polegającą na absolutnym zakazie wycofywania się niemieckich żołnierzy z zajętych terytoriów – „Gdzie stanie żołnierz niemiecki , stamtąd go już żadna siła nie ruszy”.
Sowieckie kleszcze wokół 6. Armii zamknęły się 22 listopada 1942 roku. Na terenie o długości ok. 60 km na 40 km zostało okrążonych około 350 000 niemieckich żołnierzy i ich sojuszników. Co rozsądniejsi generałowie Wehrmachtu dostrzegli wtedy ogromne zagrożenie, w jakim znalazła się jedna z ich armii i radzili, aby podjąć próbę przebijania się na zachód, póki nie było zbyt późno. Rozkaz Hitlera był jednak jasny – żadnego odwrotu. 6. Armia miała być zaopatrywana z powietrza przez samoloty Luftwaffe. Rozwiązanie to było de facto wyrokiem śmierci dla niemieckich jednostek w kotle pod Stalingradem, ponieważ siły powietrzne Rzeszy nie miały możliwości, aby zrzucać nawet połowę potrzebnego zaopatrzenia dla ludzi Paulusa. Dodatkowo, rozpoczynała się tam mroźna rosyjska zima, którą to żołnierze musieli znieść bez zimowego ekwipunku.
25 listopada w kotle wylądował pierwszy Junkers z zaopatrzeniem dla oblężonej 6. Armii. Minister lotnictwa III Rzeszy – Hermann Göring – zmobilizował wszystko, czym dało się latać. Luftwaffe wysłało każdy dostępny transportowiec Ju 52 do zaopatrywania kotła; wyciągnięto z hangarów także stare Ju 86. Do akcji rzucono pilotów wojskowych, uczniów szkół lotniczych, a nawet pilotów Lufthansy. To wszystko nie było wystarczające – w najlepsze dni oblężeni dostawali zaledwie połowę jedzenia i amunicji, które było im potrzebne. Co gorsza, Sowieci wciąż nacierali i z biegiem czasu zmniejszała się liczba lotnisk, gdzie mogły lądować niemieckie samoloty. Sytuacji nie poprawiał fakt, że same dostawy często zawierały bezsensowne produkty – raz „chyba dla żartu” przysłano żołnierzom prezerwatywy, innym razem wodę kolońską, lub papę dachową (!).
6. Armia zaczęła cierpieć głód i zimno. Pozbawieni zimowych ubrań i dostaw żywności, szybko rozpoczęto jedzenie koni, które były siłą pociągową dla ciężkiego sprzętu. Racje żywnościowe były zmniejszane dosłownie z dnia na dzień. Na początku stycznia 1943 roku dzienna racja chleba na głowę wynosiła już tylko 50 g. Żołnierze posuwali się nawet do ekshumacji końskich zwłok, które następnie jedzono – często na surowo. Picie wody z kotła, gdzie wygotowywane były ubrania nie dziwiło nikogo. Po pewnym czasie zaczęto notować przypadki kanibalizmu; Niemcy byli zmuszeni jeść części ciała niedawno poległych kolegów. Nie było jedzenia dla rannych – tylko ci którzy stali na nogach dostawali minimalne ilości jedzenia.
Zimowe umundurowanie było niezbędne przy mrozach dochodzących do -30 stopni Celsiusza Autor: Zelma / Георгий Зельма, RIA Novosti archive
Powolna śmierć 6. Armii
Na domiar złego, temperatura spadała już grubo poniżej zera i wśród ludzi szerzyły się odmrożenia kończyn. Niektóre instrukcje dowództwa III Rzeszy w tej kwestii brzmiały wręcz groteskowo: jedna z nich mówiła, że w razie odmrożenia należy znaleźć ciepłe jeszcze truchło konia i zanurzyć ręce w jego brzuchu. Nie potrzeba było sowieckich kul, aby wśród Niemców szerzyła się śmierć. Ludzie umierali często – z głodu, z zimna, ze stresu, z wycieńczenia. Kończyły się lekarstwa, a oprócz wielu rannych znoszonych z frontu, lekarze musieli udzielać pomocy Niemcom którzy okaleczali się sami, aby mieć szansę na powrót do domu. Im dłużej trwała agonia 6. Armii, tym przybywało rannych i tym częściej byli oni zostawiani sami sobie, ponieważ brakowało już nawet wody. W kulminacyjnym momencie oblężenia, w piwnicach Stalingradu leżało 40 000 rannych członków Wehrmachtu. Żywi pożerali martwych – żołnierze rozpaczliwie szukali na poległych towarzyszach choćby odrobiny tłuszczu, który (po usunięciu wszy) można było jeść.
Tymczasem Armia Czerwona wciąż ponawiała swoje ataki i obszar kontrolowany przez dogorywającą 6. Armię stopniowo kurczył się. Dla niemieckich żołnierzy jedyną szansą na przeżycie zaczęła być ewakuacja jednym z samolotów Luftwaffe, jednak wrócić do Niemiec mogli tylko wybrani. Na początku bilet do domu otrzymywali wszyscy ranni, lecz potem dowództwo zarządziło ewakuację tylko najlżej rannych, którzy mogli szybko wrócić do walki na innym froncie. Gdy na skutek nieustannej ofensywy Sowietów w kotle zmniejszała się liczba dostępnych lotnisk, Wehrmacht ratował także najzdolniejszych oficerów, aby ci mogli dowodzić gdzie indziej w niedalekiej przyszłości.
Niemiecka armia podjęła próbę przebicia się do oblężonych ludzi gen. Paulusa. Generał pułkownik Hoth otrzymał rozkaz utworzenia dla 6. Armii korytarza ratunkowego na wschód od Donu. Dostał do dyspozycji swoją 4. Armię Pancerną, resztki 4. Armii rumuńskiej i świeżo ściągniętą z Francji 6. Dywizję Pancerną. Początkowo natarcie szło wedle planu i pierwsze 50 km pokonano w niecałe 3 dni. Po pięciodniowej bitwie Hoth złamał także opór Sowietów pod Aksaja i wydawało się, że niemożliwe może się ziścić – Paulusowi meldowano już, że jego ludzie mają wyjść na spotkanie odsieczy. Ofensywa Niemców jednak utknęła, gdy generał pułkownik Jeremienko zdołał naprędce ściągnąć elitarną 2. Armię gwardii. Zbliżał się koniec grudnia, a Hitler wciąż nie wyrażał zgody na próbę przebicia się 6. Armii, na co nalegał generał Erich von Manstein. Większość oblężonych nie miała już złudzeń co do ewentualnego nadejścia spodziewanej pomocy; wyrazem tego były pisane listy, które nigdy nie zostały doręczone do bliskich żołnierzy (przechwycili je Sowieci). Przeważało w nich poczucie zbliżającej się śmierci i co ciekawe, zwątpienie w Hitlera, III Rzeszę i sprawę za którą walczono.
Armia Czerwona na przeróżne sposoby zachęcała Niemców do poddania się. Na pozycje Wehrmachtu zrzucano ulotki, a z głośników zamontowanych na samochodach puszczano szydercze pieśni wzywające do kapitulacji. Jednak mimo tej sprytnej wojny psychologicznej, niewielu Niemców opuściło swoje pozycje oddając się do niewoli.
10 stycznia rozpoczęło się ostatnie radzieckie natarcie na stalingradzki kocioł. W ciągu zaledwie dwóch dni Armia Czerwona zdołała dwukrotnie zmniejszyć obszar zajmowany przez Wehrmacht. Niemcy nie mieli już siły i możliwości by podejmować jakiekolwiek działania zaczepne i szybko umierali nie tylko pod gradem kul, ale także od mrozu i głodu. 21 stycznia Paulus poprosił Hitlera o możliwość kapitulacji dla swoich ludzi – prośba została odrzucona. Führer chciał poświęcić swoją 6. Armię, by reszta sił na Froncie Wschodnim miała czas na ustabilizowanie linii obronnych. Zrealizował za to projekt swoistej arki Noego, w ostatniej chwili wywożąc ze Stalingradu po jednym żołnierzu z każdej dywizji, a samą 6. Armię polecił stworzyć ponownie, w sile 20 dywizji. Oczywiście były to mrzonki, na które Wehrmacht nie miał już ludzi i sprzętu. 29 stycznia Hitler mianował Paulusa feldmarszałkiem, aby ten popełnił samobójstwo zamiast poddać się Sowietom (generał oddał się jednak w niewolę). Pożegnalny meldunek ze sztabu dowodzenia Paulusa został wysłany rano 31 stycznia, gdy Armia Czerwona zdobywała dom pełniący rolę kwatery głównej Niemców. Ostatnie walki trwały do pierwszych dni lutego. W Stalingradzie zapanował spokój…
Początek końca
Do zdobywania Stalingradu przystąpiło 300 000 Niemców, po 3 miesiącach walk i 2,5 miesiąca mrozu i głodu zostało ich około 100 000, a 25 000 ewakuowano. Reszta znalazła tam swoją śmierć – od radzieckiej kuli, bądź pogody. Jeszcze inni dostali się do niewoli, a połowa z nich nie przeżyła pierwszych tygodni u Sowietów. 95% prostych żołnierzy i podoficerów nie przeżyło Stalingradu i ewentualnej niewoli po bitwie. 50% oficerów poległo w czasie walk, lub zmarło po nich. Z kolei 95% najwyższych rangą oficerów przeżyło bitwę i wróciło do ojczyzny. Do Niemiec wróciło tylko 6000 ludzi wziętych do niewoli w trakcie bitwy.
Niemiecki jeniec pod Stalingradem, styczeń 1943 roku Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Klęska pod Stalingradem okazała się być początkiem końca II Wojny Światowej dla nazistowskich Niemiec. III Rzesza walczyła jeszcze przez 27 długich i krwawych miesięcy, tocząc wojnę totalną, którą sama rozpoczęła. A reszta jest już historią…