Tag

ii wojna światowa

Browsing

Narodziny jednostki

Pod koniec 1944 roku pomiędzy Japonią, a Stanami Zjednoczonymi wywiązała się bitwa o kontrolę nad Filipinami. Ta ważna batalia pod pewnymi względami przypominała starcie między Dawidem, a Goliatem, ponieważ Japończycy już na początku walk stracili blisko 300 samolotów, strąconych głównie przez amerykańskie myśliwce (wydarzenie to określa się jako „Great Marianas Turkey Shoot” – wspaniałe strzelanie do indyków nad Marianami). Jedną z przyczyn japońskiej porażki był fakt, że słynne myśliwce Mitsubishi Zero wyraźnie odstawały już od amerykańskich Hellcatów, choć jeszcze w 1942 same dominowały w powietrzu. W decydującej fazie zmagań na Filipinach przeciwko 30 japońskim Zero stanęły setki amerykańskich samolotów startujących z lotniskowców.

Kiyoshi Ogawa, pilot który uderzył w lotniskowiec USS Bunker Hill 11 maja 1945 roku
Źródło: Wikimedia Commons

Ciężkie straty Cesarskiej Marynarki Wojennej sprawiały, że nie tylko nie mogła ona uzupełniać strat w sprzęcie, ale także zapewniać rekrutom odpowiedniego szkolenia. Piloci, których wysyłano do walki, byli coraz to gorzej i krócej do niej przygotowywani. W tej beznadziejnej sytuacji japońskie dowództwo zgodziło się na szalony plan wiceadmirała Ōnishi Takijirō, który zamierzał wysyłać przeciwko amerykańskim okrętom zespoły pilotów-samobójców. W eskadrach tych, szybko nazwanych „specjalnymi jednostkami uderzeniowymi” (a nieoficjalnie ochrzczonych mianem Boskiego Wiatru, kamikaze) mieli służyć ochotnicy, elita cesarskiej armii, a ich zadaniem miało być „uderzenie ciałem” (tai atari) w amerykańskie okręty – czyli po prostu śmierć poprzez wlecenie we wrogi okręt wojenny. Ewentualne zniszczenia miały potęgować 250kg bomby przyczepione do maszyn dzielnych kamikaze.

Mimo tego, że Japoński Sztab Generalny nie wyraził zgody na przedstawianie pilotom rozkazu formalnego mówiącym o ataku samobójczym (działania te miały mieć charakter ochotniczy) to nikt nie miał złudzeń co do ich intencji. Piloci, którzy zgłaszali się do misji w tym charakterze doskonale wiedzieli, że ich szansa na przeżycie miała wynosić dokładnie zero procent i oczekiwano od nich zabrania ze sobą na drugą stronę jak największej liczby nieprzyjaciół. Wbrew pozorom, piloci tłumnie garnęli się by mieć możliwość oddania życia w obronie swojej ojczyzny.

Japońskie uczennice liceum za pomocą gałązek wiśni żegnają pilota kamikaze imieniem Toshio Anazawa, który wylatywał w okierunku Okinawy na swoją ostatnią misję.
Źródło: Hayakawa via Wikimedia Commons

Boski wiatr przeciwko flocie inwazyjnej

Już pierwsza misja jednostek kamikaze zakończyła się sukcesem. 25 października 1944 roku jeden z pięciu Mitsubishi Zero zdołał uderzyć i zatopić amerykański lotniskowiec eskortowy USS „St. Lo”. Trafiony został także następny lotniskowiec eskortowy USS „Sante”, jednak Japończykom nie udało się go zniszczyć. Po tym wydarzeniu japońskie dowództwo ostatecznie przekonało się do kamikaze i z biegiem czasu ta strategia walki stawała się coraz powszechniejsza – tym bardziej, że piloci samobójcy nie musieli przechodzić całego szkolenia dla pilotów myśliwców, więc mogli być szybciej posłani do walki. Od lata 1945 roku nie uczono ich nawet lądować…

Podczas walk o Okinawę od kwietnia do czerwca 1945 roku Japonia chciała unicestwić amerykańską flotę inwazyjną za pomocą planu „Kikusui” (jp. „Pływająca Chryzantema”). Strategia obrony wyspy zakładała atakowanie US Navy co kilka dni za pomocą fal liczących po kilkaset samolotów kamikaze. Pierwsze uderzenie Kikusui przeprowadzono 6 kwietnia 1945 roku. Japońska grupa osłonowa, która miała odwrócić uwagę od kamikaze została unicestwiona przez amerykańskie myśliwce, jednak 200 pilotów-samobójców zatopiło trzy niszczyciele, okręt desantowy, dwa transportowce i uszkodziło 22 jednostki. O tym, jak duży problem sprawili tego dnia Amerykanom, może stwierdzić fakt że 38 marynarzy zginęło od ognia od odłamków własnych pocisków przeciwlotniczych.

W ostatnich miesiącach wojny na śmierć zostało wysłanych około 3800 młodych pilotów, z których 2200 zdołało dolecieć w pobliże amerykańskich okrętów. Pozostałych zatrzymywały awarie maszyn, brak paliwa, lub po prostu brak umiejętności nawigacji. Szacuje się, że pod koniec 1944 roku nawet 28% pilotów trafiało w cel. Jednak już pół roku później było to mniej niż 10%, a i tak straty zadane Amerykanom były niewielkie, ponieważ przeważnie ich okręty były tylko lekko uszkadzane.

Samobójczy „kwiat wiśni”

Nieświadomymi prekursorami kamikaze było dwóch lotników: kapitan Tomonaga i kapitan Murata. Pierwszy z nich walczył podczas Bitwy o Midway. Po powrocie z porannego nalotu zauważył, że zbiornik jego samolotu znajdujący się na lewym skrzydle jest uszkodzony, lecz pomimo tego, nakazał zatankować drugi i wyleciał do walki. Jego samolot przetrwał nalot, jednak nie miał paliwa na powrót i runął do wody podczas powrotu do bazy, zabijając przy tym dzielnego pilota. Drugi z nich, kapitan Murata, walczył pod Santa Cruz mając mocno uszkodzony samolot. Zamiast ratować się ucieczką, zdecydował się poświęcić swoje życie i uderzyć w amerykański lotniskowiec USS Hornet.

Pilot kamikaze w zawiązanym hachimaki
Źródło: Wikimedia

Z powodu tych dwóch postaci wiceadmirał Ōnishi Takijirō radził pilotom, aby „Wystartować do lotu w jedną tylko stronę jak Tomonaga i rozbić się o wrogi okręt jak Murata”. Przed wyruszeniem na swoją ostatnią misję, lotnicy byli zbierani w sali, gdzie kadra oficerska odczytywała im fragmenty kodeksu Bushidō, a także krótkie wiersze i listy pozostawione przez poprzednich kamikaze. Aby jeszcze bardziej wzniecić w nich samurajskiego ducha, do swoich samolotów zabierali miecze katana, aby – jak przystało na prawdziwych japońskich wojowników – wraz z nimi ponieść śmierć. Przed wylotem wznosili z oficerami toast sake, żegnali się z przyjaciółmi, a następnie wsiadali do swoich samolotów, by ruszyć przy akompaniamencie pieśni patriotycznych śpiewanych przez obsługę naziemną. Do kokpitu zabierali, oprócz mieczy, zdjęcia bliskich osób, portrety przodów i nóż, którym mieli podciąć sobie żyły gdyby jakimś cudem przeżyli lot. Maszyny pilotów kamikaze były w najlepszym możliwym stanie technicznym i wizualnym, ponieważ miały stać się trumnami ludzi, którzy nimi pilotowali.

 

Lecąc w kierunku amerykańskich okrętów, kamikaze ginęli z okrzykiem „Banzai!” (jap. [niech cesarz żyje] 10 tysięcy lat!) lub „Hissatsu!” (pewna śmierć).

Piloci samobójcy korzystali najczęściej ze standardowych samolotów różnych typów, takich jak Mitsubishi A6M5 Reisen. Pod koniec wojny do służby wprowadzono samoloty o napędzie rakietowym Ōka (jap. „Kwiat Wiśni”), które posiadały bardzo wysoką prędkość nurkowania, jednak miały mały zasięg, więc aby dolecieć do Amerykanów, musiały być podczepiane i niesione pod kadłubami średnich bombowców Mitsubishi G4M3, co stosunkowo często kończyło się ich zestrzeleniem.

Czy kamikaze mogli zmienić bieg wojny?

Z czysto militarnego i ekonomicznego punktu widzenia taka strategia walki była zupełnie nieopłacalna i japońskie dowództwo doskonale o tym wiedziało. Chodziło tutaj o przekaz ideologiczny dla całego społeczeństwa. Młodzi, poświęcający swoje życie piloci mieli być sygnałem dla strudzonego wojną narodu, dla którego ich śmierć miała „lśnić niczym strzaskany klejnot” – czyli być bohaterską ofiarą w godzinie najwyższej próby. Kamikaze mieli mobilizować rodaków do większego wysiłku i utrzymywać w społeczeństwie nastroje wojenne. Wysyłani na samobójcze misje piloci mieli pisać listy, gdzie tłumaczyli swoje decyzje i tym samym zachęcać innych do czynienia tego samego. Jeśli elita narodu, wykształceni lotnicy bez wahania szli na „piękną śmierć”, to dlaczego reszta Japończyków miała skarżyć się na małe racje żywnościowe, ogrom pracy bądź inne niedogodności wynikające z faktu prowadzenia wojny? Kamikaze byli narzędziem propagandy w rękach swoich przełożonych.

Kamikaze uderza w lotniskowiec USS Enterprise
US Navy via Wikimedia Commons

Istnieją duże rozbieżności w obliczeniach, jakie dokładnie straty kamikaze zadali amerykańskim okrętom (czasem ciężko było stwierdzić, dlaczego dokładnie zatopiony okręt poszedł na dno), jednak ostrożnie zakłada się, że japońscy samobójcy zabrali ze sobą ponad 6000 amerykańskich marynarzy. Spośród wszystkich strat US Navy na Pacyfiku, 48% okrętów zostało uszkodzonych, a 21% zatopionych przez działania kamikaze. Mimo tego, że te procenty mogą robić na czytelniku wrażenie, to i tak znaczenie militarne „boskiego wiatru” było niewielkie – czym innym było jednak znaczenie psychologiczne.

Ataki kamikaze działały bardzo demoralizująco na amerykańskich marynarzy. Potrafiły nawet wzbudzać w nich ataki paniki, a wtedy ci ludzie byli niezdolni do prowadzenia walki. Amerykanie bali się japońskich pilotów-samobójców i nie rozumieli motywów które nimi kierowali. Pędzący w stronę okrętu samolot było ekstremalnie ciężko powstrzymać (bardziej liczyła się tutaj zimna krew pilota), a wizja śmierci wcale nie odstraszała lotników elity cesarskiej armii.

Fanatyczna i desperacka strategia samobójczych nalotów odniosła także inne skutki, nawet te natury politycznej. Po kapitulacji Japonii, generał Douglas McArthur był łagodny dla cesarza, którego pozostawił na tronie ponieważ nie chciał ryzykować konfrontacji z „100 milionami kamikaze”, mając na myśli ewentualne powstanie ludności cywilnej. Z drugiej strony, beznadziejny opór obrońców i ich bezsensowne przeciąganie wojny sprawiły, że Amerykanie usprawiedliwili przed resztą świata użycie broni atomowej w Hiroszimie i Nagasaki, co dla Japonii zakończyło się katastrofalnie.

Poniżej znajduje się koloryzowane nagranie ataków kamikaze na amerykańską flotę podczas II Wojny Światowej:

Zwodowany w 1943 roku, niemiecki U-Boot U-977 był jednym z ponad siedmiuset okrętów klasy VIIC, czyli najliczniej wyprodukowanego okrętu podwodnego w historii. Ten konkretny egzemplarz nigdy nie miał okazji wystrzelić ostrej amunicji w kierunku przeciwnika i nie brał udziału w walce, ponieważ podczas testów po zwodowaniu został trzykrotnie staranowany. Jego konstrukcja uległa osłabieniu i nie mógł wejść do służby operacyjnej – zamiast tego pełnił funkcję jednostki szkoleniowej na Bałtyku. Dla wielu niemieckich rekrutów trening na U-977 był wstępem do późniejszej służby na innych U-Bootach, jednak ich małe doświadczenie odciskało na okręcie piętno, ponieważ przez nieumiejętną obsługę był on cały czas w z kiepskim stanie technicznym.

14 grudnia 1944 roku dowódcą U-977 został porucznik Heinz Schäffer. Miał on za sobą czteroletnie doświadczenie w służbie na morzu – najpierw na U-561, a następnie na U-445, gdzie uczestniczył w kilku bitwach konwojowych. Odznaczony Krzyżem Żelaznym, po rocznym szkoleniu powierzono mu dowodzenie nowym okrętem podwodnym U-977. Dla cierpiącej na mocne problemy kadrowe Kriegsmarine, doświadczony oficer taki jak Schäffer był na wagę złota, więc oddanie w jego ręce okrętu szkoleniowego nie mogło być uznane za awans. Zamiast walczyć na Atlantyku, od tamtej pory musiał uczyć morskiej wojaczki żółtodziobów, którzy nigdy wcześniej nie pływali wewnątrz okrętu podwodnego.

U-977 pod amerykańską banderą, listopad 1945
Źródło: MMC Celestine M. Urbaniak, US Navy

Tutaj zaczyna się właściwa historia U-977. III Rzesza traciła tereny na wschodzie i okręt Schäffera musiał wycofać się w stronę Niemiec. Po dopłynięciu do Hamburga wyposażono go w tzw. „chrapy”, czyli urządzenie pozwalające odprowadzać spaliny z silnika diesla i zasysać powietrze podczas zanurzenia. W Niemczech Schäffer został wezwany do dowódcy Kriegsmarine, admirała Karla Dönitza. Ten polecił dowódcy U-977 szykować się do pierwszego i najprawdopodobniej ostatniego zadania bojowego. Schäffer doskonale wiedział, że jego okręt przypominał pływającą trumnę i chciał wymusić na admirale przeprowadzenie chociaż krótkiego remontu, jednak usłyszał w odpowiedzi:

„Panie Schäffer, widzę po odznaczeniach że jest pan weteranem, a kto inny ma teraz walczyć, jak nie weterani?”

Choć wojna miała się już ku końcowi, załoga U-977 szykowała się do jedynej w swojej karierze misji bojowej. 13 kwietnia okręt (i prawdopodobnie dwa inne U-Booty) opuścił Kilonię i po dwóch tygodniach dopłynął do norweskiego Kristiansund, co – mając na uwadze ogromną przewagę Aliantów na morzu i w powietrzu – było praktycznie cudem. 2 maja Schaeffer otrzymał rozkaz przedostania się do brytyjskiego portu Southampton, by po osiągnięciu celu zatopić jak największą liczbę nieprzyjacielskich jednostek. Było jasne, że oznaczało to misję samobójczą z której U-977 i jego załoga miała już nie wrócić. Mimo bardzo słabych morale i kiepskiego stanu technicznego okrętu, jednostka opuściła Norwegię i obrała kurs na Wyspy Brytyjskie.

Pech marynarzy U-977 trwał w najlepsze, bo jak wiemy z lekcji historii, 8 maja zakończyła się II Wojna Światowa. Dowództwo Kriegsmarine wysłało do wszystkich jednostek komunikat o obowiązku złożenia broni, jednak nie został on odebrany na okręcie Schäffera. Dopiero kilka godzin później do kapitana przybiegł radiotelegrafista, który przedstawił mu niekodowaną wiadomość o treści:

„Niemieckie okręty muszą się wynurzyć, podać swoją pozycję, zniszczyć broń i wywiesić białą flagę. Komitet aliancki.”

Było jasne, że III Rzesza poddała się i dalsza walka nie miała sensu.

Na nieszczęście dla marynarzy U-977, kapitan postanowił nie traktować tego polecenia dosłownie. Wieloletnia nazistowska indoktrynacja sprawiła, że niemiecki oficer nie ufał Aliantom i był pewien podstępu z ich strony, dlatego zaproponował złożenie broni, ale dopiero po przepłynięciu Atlantyku i dotarciu do Argentyny, kraju przyjaznego III Rzeszy. Niemiecka załoga prawdopodobnie nie zostałaby tam nawet internowana, a mieszkająca tam mniejszość niemiecka przyjęłaby swoich rodaków z otwartymi ramionami. Rozpoczęto głosowanie, które miało rozstrzygnąć dalsze losy niemieckich marynarzy. 32 z nich zgadzało się z kapitanem, a 16, głównie żonatych, było przeciw. Tych drugich wysadzono w Norwegii, a reszta wyruszyła w śmiały rejs w kierunku Argentyny.

Jako że zapasy paliwa na U-977 nie były duże, okręt musiał płynąć tak ekonomicznie, jak się tylko dało, czyli de facto wykorzystywać głównie silnik elektryczny i poruszać się z prędkością do 3 węzłów. Samo osiągnięcie Zachodniej Afryki zajęło Niemcom ponad dwa miesiące… Aby uniknąć kontaktu z obcymi statkami handlowymi bądź okrętami wojennymi wynurzano się rzadko, tylko wtedy, gdy trzeba było szybko przewietrzyć okręt i naładować akumulatory. Sytuacja nie była łatwa, a na dodatek na okręcie brak było odpowiedniej ilości ludzi, nie mówiąc już o zbyt małym doświadczeniu załogi.

Warunki panujące wewnątrz U-977 były straszliwe. Brakowało wszystkiego – od jedzenia, po paliwo, części zamienne, a nawet powietrze. Bez światła dziennego członkowie załogi zmienili się w wychudzone, brudne i blade zombie. Marynarze podupadali także na psychice. Na okręcie wybuchały bójki, zaobserwowano przypadek klaustrofobii. W tym dramatycznym momencie kapitan Schäffer postanowił zaprzestać przestrzegania wyniszczających środków ostrożności i zezwolił na wynurzenie okrętu, co momentalnie poprawiło nastroje jego ludzi. Od tamtej pory U-977 płynął pod wodą tylko w dzień, w nocy poruszając się szybciej, w pełnym wynurzeniu. Morale Niemców zostały jeszcze bardziej podniesione dzięki informacji odebranej 11 lipca, mówiącej o tym, że U-Boot U-530 dowodzony przez kapitana Otto Wermutha wpłynął na argentyńskie wody. Marynarze U-977 nie posiadali się ze szczęścia, ponieważ byli pewni spotkania ze swoimi rodakami.

17 sierpnia, po 107 dniach rejsu (w tym 66 dni bez wynurzania się!), niemiecki okręt podwodny U-977 zdołał dotrzeć do Argentyny. Zgodnie z przypuszczeniami kapitana, załoga została potraktowana godnie, choć internowano ich w kajutach starego krążownika General Belgrano, który cumował w porcie Mar del Plata. Mimo to, Niemcom nie szczędzono jedzenia i nie traktowano jak wrogów.

U-977 w argentyńskim porcie Mar del Plata
Źródło: Daniel Mesa via Wikimedia Commons

Tutaj historia U-977 mogłaby się zakończyć, jednak pechowym okrętem podwodnym zainteresowali się Alianci. Pojawienie się w Argentynie niemieckiego okrętu podwodnego nie pozostało bez echa i wkrótce Schäffera i jego ludzi oskarżono o zatopienie brazylijskiego krążownika Bahia, który 4 lipca poszedł na dno w niewyjaśnionych okolicznościach. Sprawa była bardzo poważna, a przeciwko Niemcom przemawiał fakt, że do Argentyny dopłynęli z 10 torpedami wewnątrz okrętu, podczas gdy U-Booty tej klasy przenosiły ich 14. Utrata czterech z nich odpowiadała jednej salwie z przedniej burty. Marynarze U-977 bronili się twierdząc, że nie mają pojęcia o zatopieniu brazylijskiego krążownika i że w końcówce wojny ich kraj cierpiał na braki amunicji, więc ich jednostka po prostu nie została zaopatrzona w komplet torped. Ostatecznie niemieckiego dowódcę przed karą śmierci uratował brazylijski minister żeglugi, który porównał zapisy meteorologiczne obu okrętów i stwierdził w nich różnice, tym samym dowodząc niewinności Niemców. Później okazało się, że krążownik zatonął na skutek wypadku z użyciem własnej amunicji.

Gdy załodze U-977 nie groziły już oskarżenia związane z zatapianiem innych okrętów, ktoś połączył fakty dotyczące wypłynięcia jednostki z Niemiec i zauważył fakt, że U-Boot wypłynął dzień po komunikacie o śmierci Adolfa Hitlera. Schäfferowi i jego ludziom momentalnie zarzucono przeprowadzenie ewakuacji fuhrera i jego żony. Załogę przejęli Amerykanie którzy już w Stanach skonfrontowali ze sobą Schäffera i Otto Wermutha, jednak z przesłuchania nie wyniknęło nic, co potwierdzałoby tezę mówiącą o przeżyciu i bezpiecznym wywiezieniu Hitlera (lub jego prochów) przez Atlantyk. Po następnej serii przesłuchań w Wielkiej Brytanii, niemieckich marynarzy w 1946 roku wypuszczono i zezwolono na powrót do Niemiec.

U-977, jeden z okrętów Kriegsmarine o najciekawszej historii, zatopiono w listopadzie 1946 roku jako okręt-cel dla amerykańskiego okrętu podwodnego USS Atule, przedtem wziął udział z paradzie zwycięstwa US Navy na wschodnim wybrzeżu USA. Heinz Schäffer ostatecznie wyemigrował do Argentyny, gdzie ożenił się i rozpoczął nowe życie. Do końca swoich dni, czyli do 1979 roku, dementował teorie spiskowe, które łączono z rejsem U-977 przez Atlantyk, w tym tę o ewakuacji Adolfa Hitlera.

Był rok 1816 kiedy skończyła się wojna pomiędzy Nepalem a Brytyjską Kompanią Wschodnioindyjską. Brytyjczycy zajęli część Nepalu, małego królestwa położonego w Azji Południowej, ponosząc bardzo duże straty podczas inwazji. Ich wrogowie, nepalscy wojownicy nazywani Gurkhami okazali się być niezwykle wytrzymałymi, odważnymi i skutecznymi przeciwnikami. Brytyjscy oficerowie byli pod wrażeniem ich waleczności i zaoferowali wybranym Gurkhom przyłączenie się do Kompanii i walkę pod sztandarami Wielkiej Brytani.

Gurkhowie podczas kontroli rynsztunku trzymający noże Kukri
Źródło: H. D. Girdwood [Domena publiczna], via Wikimedia Commons

200 lat później, ponad 3400 żołnierzy Gurkha wciąż służy w Armii Wielkiej Brytanii. Ich selekcja jest bardzo surowa – z reguły na 200 dostępnych miejsc jest 2800 chętnych. Przez ostatnie dekady walczyli oni w kilku wojnach, w tym obu Wojnach Światowych, na Falklandach, w Afganistanie itd. Ci ludzie są znani jako jedni z najlepiej wyszkolonych wojowników na świecie. Zdobyli reputację nieludzko odważnych, zdyscyplinowanych i lojalnych żołnierzy, których lękają się wrogowie. Gurkhowie są także znani z powodu swoich zakrzywionych noży bojowych – tzw. noży Kukri. W 2010 roku jeden Gurkha użył Kukri do odcięcia i zabrania głowy zabitego Taliba, aby potwierdzić jego tożsamość w bazie.

Brytyjscy Gurkhowie na Falklandach
Źródło: [Domena publiczna], via Wikimedia Commons
Wiele historii potwierdza skuteczność tych ludzi na polu bitwy. W Afganistanie, we wrześniu 2010 Diprassad Pun, sierżant służący w 2. Batalionie Gurkhów, będąc otoczonym przez Talibów samodzielnie obronił swój posterunek, zabijając przy tym 12 – 30 napastników.

Sierżant Pun pełnił wartę na dachu swojego posterunku, gdy zobaczył otaczających go Talibów uzbrojonych w AK-47 i granatniki ręczne. Gurkha był pewien swojej śmierci, jednak postanowił nie poddawać się i zabrać ze sobą tak dużo Islamistów jak się da. Ostatecznie starcie trwało mniej niż pół godziny, a sierżant Pun zużył 400 sztuk amunicji, 17 granatów ręcznych i jedną minę przeciwpiechotną Claymore. Gdy skończyła się mu amunicja, ostatniego Taliba znokautował trójnogiem karabinu maszynowego. Sierżant Diprassad Pun został odznaczony Krzyżem za Wybitną Odwagę, drugim w kolejności po Krzyżu Wiktorii odznaczeniu wojskowym Zjednoczonego Królestwa.

Diprassad Pun
Źródło: Ministersto Obrony, Zjednoczone Królestwo [CC0], via Wikimedia Commons
Kapitan Rambahadur Limbu był jednym z Gurkhów, którzy walczyli Konfrontacji indonezyjsko-malezyjskiej w latach 60. XX wieku. 21 listopada 1965 na Borneo kapitan (wtedy jeszcze starszy szeregowy) Limbu wr

az z 16 Gurkhami zbliżali się do wzgórza zajętego przez 30 indonezyjskich żołnierzy z ciężkim sprzętem. Dzielny Gurkha wziął ze sobą dwóch towarzyszy, aby przeprowadzić rekonesans blisko pozycji wroga. Niestety, szybko otworzono do nich ogień, a koledzy Limbu zostali trafieni i poważnie ranni. Gurkha zamiast cofać się, samotnie zaatakował wzgórze i za pomocą granatu wyeliminował obsługę ciężkiego karabinu maszynowego. Następnie czołgając się, wycofał się około 90 metrów i powiadomił swój oddział o pozycji nieprzyjaciela. To nie był jednak koniec jego walki, bo powrócił na pole bitwy jeszcze trzykrotnie – dwa razy po rannych towarzyszy i trzeci raz aby odzyskać swojego Brena. Na koniec nasz Gurkha ponownie zaatakował nieprzyjacielskie wzgórze, zabijając „wielu” indonezyjskich żołnierzy.

Kapitanowi Limbu przyznano Krzyż Wiktorii – najwyższe brytyjskim odznaczenie wojskowe, przyznawane za, cytując „przykładną odwagę, szczególny akt poświęcenia lub wyjątkowe oddanie obowiązkom w obliczu nieprzyjaciela”.

Rambahadur Limbu
Źródło: Jack1956 na angielskiej Wikipedii bądź CC-BY-SA-3.0, via Wikimedia Commons

5 marca 1945 roku oddział Gurkhów zbliżał się w kierunku japońskich pozycji na Birmie, kiedy dostał się pod ogień przeciwnika. Japończycy dysponowali ciężkimi karabinami maszynowymi, artylerią i wsparciem snajperskim. Brytyjski oddział był w poważnych tarapatach, a szczególnie krwawe żniwo zbierał japoński snajper. Wśród rozpaczliwie broniących się żołnierzy znalazł się jeden, strzelec Bhanbhagta Gurung z 2. Batalionu Gurkhów, który postanowił osobiście zlikwidować zagrożenie. Nie mógł strzelać z pozycji leżącej, więc mimo gradu pocisków wstał i spokojnie celując, zastrzelił wrogiego snajpera. Następnie sam przeszedł do kontrataku i samodzielnie wyczyścił cztery wrogie okopy, jeden po drugim, eliminując wroga za pomocą granatów i bagnetu. Przez cały ten czas znajdował się pod ostrzałem z japońskiego bunkra. Dzielny Gurkha, wciąż walcząc samotnie, zaatakował także i ten cel.

Bhanbhagta Gurung
Źródło: Autor nieznany [Public domain], via Wikimedia Commons
Gurung nie miał już granatów odłamkowych, więc w szczeliny konstrukcji wrzucił granaty dymne. Następnie korzystając z ograniczonej widoczności zabił każdego japońskiego żołnierza wewnątrz bunkra za pomocą swojego noża Kukri. Na koniec, już po zdobyciu fortyfikacji Gurkha wraz z trzema kolegami obronił bunkier przed japońskim kontratakiem.

Szeregowy Bhanbhagta Gurung został później odznaczony Krzyżem Wiktorii z rąk króla George’a VI w Pałacu Buckingham. Jego odwaga dorównywała tylko niezważaniu na własne bezpieczeństwo i trosce o resztę oddziału, a jego niezłomna zmotywowała resztę jego pułku, który zdobył odznaczenie bojowe „Tamandu” za walki na Birmie.

Wiele lat później synowie Gurunga także służyli w 2. Batalionie Gurkhów.

Jest wiele historii takich jak te trzy. Historia tych wojowników z Nepalu zawiera wiele chlubnych przykładów ogromnej, nieludzkiej odwagi, lojalności i poświęcenia. W trudnych momentach powinniśmy brać przykład z podejścia Gurkhów, ludzi którzy zawsze walczą do końca.

Pomnik Gurkhi przy brytyjskim Ministerstwie Obrony, Londyn
Źródło: Diliff lub CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons

Kompleks określany nazwą Wilczy Szaniec zajmował obszar ok. 250 ha. Składał się z około 200 budynków: schronów, baraków, dwóch lotnisk, dworca kolejowego, elektrowni, wodociągów, ciepłowni i dwóch centrali dalekopisowych. Betonowe ściany bunkrów miały kilka metrów grubości, aby dać możliwość przetrwania nieprzyjacielskiego ostrzału, lub nalotu. Bunkier Hitlera miał strop o grubości nawet 10 metrów i ściany o grubości do 8 metrów.

Przy budowie pracowało łącznie od 30 tys. do 50 tys. ludzi. Do 1944 roku pracowało tam ponad 2000 osób – w tym tylko 20 kobiet. Co ciekawe, Eva Braun (żona Hitlera) nigdy nie przebywała w Wilczym Szańcu.

Miejsce jego położenia wybrano nieprzypadkowo – był on wysunięty na tyle daleko na wschód, że na początku wojny nie groziły mu naloty Brytyjczyków. Jednocześnie można było z niego koordynować późniejsze działania zbrojne na froncie wschodnim.

Wilczy Szaniec był doskonale zamaskowany. Sprzyjało mu położenie: z jednej strony jest otoczony jeziorami, z drugiej lasami. Budynki zostały starannie zakamuflowane, a cały kompleks był dokładnie ogrodzony i nikt niepowołany nie mógł się do niego zbliżyć. O doskonałości maskowania może świadczyć fakt, że Wilczy Szaniec nigdy nie został zbombardowany.

Dzięki otaczającym kompleks lasom, budynki były praktycznie niewidoczne z powietrza. Jednak w zimie drzewa tracą liście, więc niemieccy inżynierowie pokryli zabudowania zaprawą z dodatkiem trawy morskiej, przywożonej specjalnie znad Morza Czarnego. Tym sposobem padający śnieg zatrzymywał się w zagłębieniach tynku i budynek sam się maskował.

Niemieckie dowództwo było tak pewne skutecznego ukrycia Wilczego Szańca przez wzrokiem postronnych, że po wybudowaniu tej kwatery, samoloty relacji Berlin – Moskwa latały właśnie nad Szańcem. Była to zagrywka psychologiczna, mająca pokazać światu że pod Kętrzynem na pewno nie ma żadnego obiektu wojskowego.

„Wolfsschanze” na początku istnienia służył Adolfowi Hitlerowi jako miejsce dowodzenia podczas Operacji Barbarossa, czyli niemieckim ataku na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku. Niemiecki dyktator znalazł się tam po raz pierwszy już 24 czerwca, czyli dwa dni po rozpoczęciu wojny z niedawnym sojusznikiem.

W miarę postępów na froncie rosyjskim, Niemcy zbudowali następną kwaterę dla Hitlera na Ukrainie, ale nie był to już taki inżynieryjny majstersztyk jak kompleks na Mazurach. Wilczy Szaniec pozostał ulubioną kwaterą polną führera, który (z przerwami) przebywał tam przez ponad 800 dni: od czerwca 1941 do listopada 1944 roku. Pod koniec wojny Niemcy tracili podbite ziemie na froncie wschodnim, więc 20 listopada 1944 kwaterę przeniesiono do Zossen pod Berlinem.

Hitler przemieszał się do Wilczego Szańca drogą lotniczą, bądź pociągiem Berlin – Kętrzyn. Trasę pociągu führera często zmieniano w ostatniej chwili i trzymano ją w tajemnicy, ponieważ obawiano się zamachu na jego życie. Jak się okazało, ten zwyczaj co najmniej raz go uratował: wiosną 1942 polscy partyzanci dowiedzieli się o planowanym przejeździe pociągu Hitlera i przeprowadzili akcję dywersyjną, mającą na celu wykolejenie składu. Źródła wskazują, że plan udał się, jednak z powodu zmiany trasy podróży wodza III Rzeszy, omyłkowo wykolejono zwykły pociąg relacji Królewiec – Szczecin w którym znajdowało się 430 Niemców.

To w Wilczym Szańcu miał miejsce słynny zamach na Hitlera, kiedy to 20 lipca 1944 roku pułkownik Claus Schenk von Stauffenberg podłożył bombę w pomieszczeniu, gdzie odbywała się narada najwyższych rangą dowódców Wehrmachtu. Plan nie powiódł się, ponieważ panująca tego dnia wysoka temperatura wymusiła przeniesienie narady z betonowego bunkra do lekkiego baraku i fala uderzeniowa nie zatrzymała się na ścianach konstrukcji, lecz rozproszyła się, jednocześnie słabnąc. Dodatkowo, führera przed wybuchem osłonił gruby dębowy stół i ostatecznie niemiecki dyktator został tylko lekko ranny, a Stauffenberga i resztę konspiratorów natychmiast pojmano i rozstrzelano.

Oprócz Hitlera, w Wilczym Szańcu pojawiali się także inni nazistowscy dygnitarze: między innymi Hermann Göring, Heinrich Himmler, Joseph Goebbels, Fritz Todt i Albert Speer.

Gdy Niemcy wycofywali się z Mazur, postanowili wysadzić Wilczy Szaniec. Do zniszczenia kompleksu zużyto prawdopodobnie 8 ton trotylu.

Teren wokół Wilczego Szańca całkowicie rozminowano dopiero w 1955 roku. Saperzy musieli uporać się z 54 000 minami na 72 ha lasu i 52 ha gruntów.

Obecnie Wilczy Szaniec jest atrakcją turystyczną, odwiedzaną rocznie przez ponad 250 000 ludzi. Zachęcamy do zobaczenia kompleksu na własne oczy. Poniżej znajduje się mapka i link do strony Lasów Państwowych z informacjami dla turystów.

Błyskawica był jednym z trzech polskich niszczycieli (obok Groma i Burzy), które 30 sierpnia 1939 roku zostały wysłane przez sztab do Wielkiej Brytanii. Stamtąd brał udział w działaniach wojennych u boku brytyjskiej Marynarki od pierwszych do ostatnich dni wojny, służąc między innymi pod Narwikiem, pod Dunkierką, na Atlantyku, w operacji Overlord i w bitwie pod Ushant.

Po wojnie w 1947 roku okręt powrócił pod polską banderę, a w 1975 roku zakończył czynną służbę. ORP Błyskawica został odznaczony Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari i Medalem „Pro Memoria”.

Obecnie ten najstarszy zachowany na świecie niszczyciel służy jako okręt-muzeum w porcie w Gdyni. Gorąco zachęcamy do odwiedzin i zwiedzenia Błyskawicy. Więcej informacji:

[the_grid name=”Błyskawica”]

Dwoje głównych bohaterów na zdjęciu to ówczesna studentka stomatologii Greta Friedman i marynarz George Mendonsa. Na pierwszy rzut oka scena przedstawia ich romantyczny pocałunek. Otóż nic bardziej mylnego – Greta nie znała George’a aż do tamtego momentu. Gdy ogłoszono kapitulację Japonii, marynarz był na Times Square na randce ze swoją przyszłą żoną Ritą.

Pocałunek na Times Square
Pocałunek na Times Square
Źródło: wikimedia.org, zdjęcie: Alfred Eisenstaedt

Szczęśliwy z powodu zakończenia wojny i bedący już po kilku drinkach George chwycił stojącą blisko niego nieznajomą studentkę i skradł jej długiego całusa. Jak póżniej wspomniała głowna bohaterka zdjęcia, właściwie to nie była ona zbyt zadowolona z całej sytuacji i nie odwzajemniła pocałunku (podobno nawet spoliczkowała marynarza).

George Mendosa i Greta Friedman na Rhode Island, 2009
George Mendonca i Greta Friedman na Rhode Island, 2009
Źródło: Josh23, Wikimedia Commons

Przez dekady tożsamość Grety i George’a pozostawała nieustalona, a na dodatek wielu osób fałszywie identyfikowało siebie jako jedną z osób na zdjęciu. Dopiero w latach 80. XX wieku z pomocą naukowej analizy fotografii potwierdzono nazwiska całującej się pary. Podobnie próbowano ustalić dokładną godzinę zrobienia zdjęcia, ponieważ Eisenstaedt nie pamiętał kiedy dokładnie je uchwycił. Naukowiec Donald W. Olson na podstawie ułożenia promieni słonecznych w kadrze ustalił moment zrobienia fotografii na 17:51 po południu.

Unconditional Surrender
Źródło: Prayitno, flickr.com

George i Greta spotkali się potem wielokrotnie, przeważnie na paradach i innych uroczystościach na które byli zapraszani. Po 67 latach od zrobienia pamiętnego zdjęcia pojawili się ponownie na Times Square. Na ich cześć powstała seria pomników, nazwanych Unconditional Surrender (ang. „Bezwarunkowa Kapitulacja”). Greta Friedman zmarła 8 września 2016 w Richmond, w Wirginii. George Mendonsa zmarł 17 lutego 2019 roku, na dwa dni przed swoimi 96 urodzinami.

14 sierpnia 2015 roku, w 70. rocznicę kapitulacji Japonii, słynny pocałunek został powtórzony na Times Square:

„Bismarck” i jego bliźniaczy okręt „Tirpitz” były największymi pancernikami zbudowanymi kiedykolwiek w Europie, posiadając długość ponad 250 metrów, maksymalną prędkość 30 węzłów, a liczebność załogi wynosiła 108 oficerów i  ok. 2000 marynarzy. Bismarck był uzbrojony w osiem dział 380 mm, dwanaście dział 150 mm, szesnaście dział 105 mm, szesnaście dział 37 mm i dwanaście 20 mm działek przeciwlotniczych. Był solidnie opancerzony (pancerz boczny miał grubość 320 mm) i dysponował czterema samolotami zwiadowczymi. „Bismarck” był uważany za bardzo poważne zagrożenie dla floty Wielkiej Brytanii.

Bismarck w 1941
Bismarck w 1941
Źródło: Bundesarchiv, Bild 193-04-1-26, Wikimedia Commons

 

Plany III Rzeszy

Okręt został włączony do niemieckiej Kriegsmarine w grudniu 1940 roku, na początku II Wojny Światowej. „Bismarck” miał wziąć udział w Bitwie o Atlantyk i walczyć przeciwko alianckim konwojom zaopatrzeniowym. W tamtym okresie Wielka Brytania była wysoce zależna od wspomnianych konwojów wysyłanych głównie z USA. Niemiecka Kriegsmarine próbowała zachwiać potencjałem ekonomicznym Wielkiej Brytanii poprzez atakowanie morskich dostaw dla Brytyjczyków. W tym celu Niemcy wysyłali na Atlantyk okręty korsarskie, tzw. rajdery. Od stycznia do marca 1941 podczas operacji „Berlin”, pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau” zatopiły 22 Alianckie statki handlowe. Niemieckie dowództwo uznało to za sukces i byli pewni, że „Bismarck” okaże się jeszcze bardziej skuteczny. Planowano powtórzyć tę operację, a skład grupy uderzeniowej miał zostać powiększony do czterech okrętów – do „Scharnhorsta” i „Gneisenau” miały dołączyć potężne „Bismarck” i „Tirpitz”.

"Bismarck" w grudniu 1940
„Bismarck” w grudniu 1940
Źródło: bismarck-class.dk

Niestety, aż trzy z nich nie osiągnęły na czas zdolności bojowej. „Tirpitz” miał być gotowy przed jesienią 1941, „Gneisenau” został storpedowany przez Brytyjczyków podczas naprawy w Breście (a na dodatek jeszcze zbombardowany), a „Scharnhorst” czekała naprawa boilerów. Dowództwo niemieckiej marynarki musiało zmienić swoje plany i skorzystać z „Bismarcka” wraz z ciężkim krążownikiem „Prinz Eugen”.

Kurs na Atlantyk

Po testach i treningach w Zatoce Gdańskiej między wrześniem 1940, a kwietniem 1941 „Bismarck” był gotowy do walki. Nadszedł czas – pancernik „Bismarck” i ciężki krążownik „Prinz Eugen” miały za zadanie dotrzeć do Oceanu Atlantyckiego i rozpocząć polowanie na konwoje zaopatrzeniowe Aliantów.

18 maja 1941 roku rozpoczęła się Operacja Rheinübung. Admirał Günther Lütjens osobiście przejął dowodzenie nad zespołem okrętów. Wiedział on, że kluczem do powodzenia całej operacji było pozostanie niezauważonym do czasu osiągnięcia Atlantyku, gdzie czekało już na nich jedenaście okrętów zaopatrzeniowych i kilka samolotów rozpoznania meteorologicznego.

19 maja „Bismarck” opuścił Gdynię i kierował się na Cieśninę Duńską. Niedługo potem dołączył do niego „Prinz Eugen” i sześć niszczycieli eskorty. Już dzień później grupa została zauważona przez neutralny szwedzki krążownik HMS „Gotland”. Szwecja momentalnie poinformowała o odkryciu  brytyjską ambasadę. Brytyjska Royal Navy rozpoczęła poszukiwania „Bismarcka” – jego misja nie była już sekretem dla Aliantów.

22 maja po jednodniowym postoju we fiordzie w Bergen i odesłaniu eskorty, „Bismarck” i „Prinz Eugen” w pośpiechu kierowały się w stronę Islandii. Niemiecki wywiad bagateliował zagrożenie ze strony brytyjskiej Royal Nay i twierdził, że dwa okręty nie były poszukiwane przez Brytyjczyków. Jak się później okazało, byli w całkowitym błędzie.

Dwa brytyjskie ciężkie krążowniki – HMS „Suffolk” i HMS „Norfolk” patrolowały Cieśninę Duńską, kiedy „Suffolk” zauważył niemieckie okręty. Szybko dołączył do niego „Norfolk” i rozpoczęły śledzenie „Bismarcka” i „Prinz Eugen”, starając się kryć we mgle. Brytyjczycy nie nawiązali wymiany ognia, ponieważ oczekiwali wsparcia.

Pomoc nadeszła szybko – krążownik liniowy HMS „Hood” i pancernik HMS „Prince of Wales” patrolowały obszar niedaleko Islandii i ruszyły do walki zaraz po otrzymaniu meldunku o znalezieniu niemieckich okrętów. „Hood” był dumą i okrętem flagowym floty Wielkiej Brytanii, najpotężniejszym okrętem swojej klasy i jednym z największych okrętów wojennych na świecie.

Brytyjski krążownik liniowy HMS "Hood"
Brytyjski krążownik liniowy HMS „Hood”
Żródło: Allan C. Green, Adam Cuerden via Wikimedia Commons

Hood idzie na dno

24 maja rozpoczęła się Bitwa w Cieśninie Duńskiej. Niemiecki pancernik „Bismarck” i ciężki krążownik „Prinz Eugen” starły się z brytyjskim krążownikiem liniowym HMS „Hood” i pancernikiem HMS „Prince of Wales”, które zdecydowały się przyjąć bitwę nie czekając na posiłki.

Już 6 minut po wystrzeleniu pierwszej salwy, „Hood” został fatalnie trafiony pociskiem z „Bismarcka”. Ogromna eksplozja rozerwała tył okrętu. Duma Wielkiej Brytanii, okręt flagowy brytyjskiej Marynarki Wojennej zatonął w trzy minuty razem z 1418-osobową załogą. Przyczyną tak szybkiej i nieoczekiwanej eksplozji było prawdopodobnie trafenie w komory amunicji.

HMS „Prince of Wales” był zmuszony wycofać się z miejsca bitwy, lecz przedtem zdołał trafić „Bismarcka” kilka razy. Jedno z tych uderzeń spowodowało wyciek paliwa i ograniczenie maksymalnej prędkości okrętu. Jednak Niemcy utracili swoją największą przewagę – zaskoczenie. Brytyjczycy wiedzieli gdzie dokładnie znajduje się „Bismarck” i jego kurs na Atlantyk stracił w tamtej chwili sens. Jedyną szansą niemieckiego pancernika był odwrót do okupowanej Francji, gdzie okręt mógł być naprawiony.

Lütjens rozkazał nieuszkodzonemu „Prinz Eugen”, aby ten samotnie kontynuował próbę przedarcia się na ocean. W tym samym czasie „Bismarck” tropiony był przez HMS „Norfolk”, HMS „Suffolk” i uszkodzonego HMS „Prince of Wales”, które widziały ślad paliwa pozostawiany przez niemiecki pancernik. Dowództwo brytyjskiej Royal Navy, zszokowane utratą „Hooda”, nakazało zlokalizowanie i zniszczenie „Bismarcka” za wszelką cenę używając do tego każdej dostępnej w pobliżu jednostki. 24 maja o 22:00 brytyjskim bombowcom udało się nawiązać odległość bojową z niemieckim pancernikiem, a nawet uzyskać jedno trafienie torpedą – nie spowodowało to jednak żadnych większych zniszczeń. Wydawać się mogło, że wielki okręt mógł uciec ścigającym go siłom, jednak brytyjska formacja Force H już nadciągała, aby przeciąć drogę uszkodzonemu pancernikowi. W jej skład której wchodziły między innymi lotniskowiec HMS „Ark Royal”, krążownik liniowy HMS „Renown” i lekki krążownik „Sheffield”.

„Będziemy walczyć do ostatniego pocisku”

26 maja samolot-amfibia Catalina zlokalizowała „Bismarcka”, który kierował się na wschód i nie znajdował się jeszcze pod parasolem ochronnym niemieckiej Luftwaffe. Tego samego dnia z pokładu lotniskowca HMS „Ark Royal” wystartowały dwie grupy samolotów, które zaatakowały niemieckiego kolosa. Druga fala brytyjskich samolotów uzyskała trzy trafienia, co spowodowało niezdolność do sterowania okrętem. „Bismarck” obrał niekontrolowany kurs na zachód, czyli dokładnie w kierunku ścigającej go Marynarki jej Królewskiej Mości. Lütjens powiadomił niemieckie dowództwo: „Okręt niezdolny do manewrowania. Będziemy walczyć do ostatniego pocisku. Niech żyje Führer”. Wielki pancernik, jeden z najpotężniejszych okrętów wojennych na świecie i pogromca „Hooda” dryfował czekając na swój koniec.

o 22:37 polski niszczyciel ORP Piorun, jeden z okrętów które dołączyły do pościgu, zauważył „Bismarcka”. Kontakt szybko się urwał, jednak niedługo później niemiecki pancernik został zauważony przez inne niszczyciele z brytyjskiej 4 flotylli. Po krótkiej wymianie ognia nie zanotowano poważnych uszkodzeń po obu stronach, jednak był to początek końca dla niemieckiego kolosa.

"Tirpitz" - bliźniaczy okręt "Bismarcka"
„Tirpitz” – bliźniaczy okręt „Bismarcka”
Grafika z gry „World of Warships”, źródło: http://worldofwarships.eu/

Następnego dnia duma niemieckiej marynarki stoczyła swoją ostatnią walkę. Zaatakowany przez cztery okręty – HMS „Norfolk”, HMS „King George V”, HMS „Rodney” i HMS „Dorsetshire”. Po 96 minutach i przyjęciu ponad 300 trafień, najpotężniejszy okręt swojego czasu w Europie zamilkł. Krążownik HMS „Dorsetshire” odpalił w jego kierunku torpedy, które doszły celu i „Bismarck” zatonął w kilka minut. Zginęło ponad 2100 ludzi.

Po Bitwie

Zatopienie „Bismarcka” było końcem pewnej ery w Kriegsmarine i punktem zwrotnym podczas wojny toczonej na Atlantyku. Brytyjczycy zniszczyli wiele niemieckich okrętów zaopatrzeniowych, co poskutkowało porzuceniem przez Niemców planów korsarskich rajdów okrętów nawodnych. Dla Aliantów zatopienie „Bismarcka” zbliżyło ich do usunięcia zagrożenia w postaci niemieckiej Kriegsmarine i zabezpieczenia morskich konwojów, a co za tym idzie – wygrania II Wojny Światowej. Po bitwie brytyjski admirał John Tovey powiedział: 

„Bismarck stoczył niezwykle odważną walkę wobec niemożliwej wygranej, godną dawnych dni Cesarskiej Niemieckiej Marynarki Wojennej i spoczął dumnie powiewając podniesioną flagą”.

Jest to historia męskości, poświęcenia, wierności i honoru. Obie strony – zarówno brytyjscy, jak i niemieccy marynarze dopełnili swój obowiązek do końca. Szkoda tylko, że ci drudzy walczyli po to aby zniewolić tych pierwszych.

Dodatkowe fakty:
  • „Bismarck” chciał prawdopodobnie poddać się trzy razy podczas bitwy. Znaki te były zignorowane.
  • Istnieje hipoteza, że admirał Lütjens dostał rozkaz zniszczenia okrętu i wykonał go. Wtedy ogromna eksplozja, która zatopiła pancernik, byłaby wyjaśniona wybuchem w jego wnętrzu.
  • „Niezatapialny Sam” to kot, który był w posiadaniu niemieckiego marynarza na „Bismarcku”. Uratowany przez Brytyjczyków z HMS „Cossack”, mieszkał tam do października 1941 kiedy to okręt został zniszczony przez U-Bota. Sam został przeniesiony na znany nam HMS „Ark Royal”, a lotniskowiec skończył w ten sam sposób. Wtedy też Sam został usunięty z Royal Navy i zamieszkał w Belfaście w domu marynarza. Kot ten przeżył wszystkie okręty, na których się znajdował.

Polecam spojrzeć na filmik przedstawiający model „Bismarcka” w grze World of Warships, jest tu bardzo dobrze odwzorowany:

W tym miejscu kończę artykuł, wszelkie komentarze i uwagi będą mile widziane. Po więcej zapraszam także na

Gdy nadeszła wiosna 1942 roku i idący spod Moskwy Sowieci zostali w końcu zahamowani, Hitler nie chciał nawet słyszeć toczeniu walk pozycyjnych i wykrwawianiu przeciwnika, choć to rozwiązanie preferowali jego generałowie. Jego plan zakładał utrzymanie frontu na jego północnym i środkowym odcinku i uderzenie na pola roponośnie na Kaukazie, co miało osłabić przemysł ZSRR i zadać tym samym przeciwnikowi decydujący cios. Ofensywa ta, nosząca nazwę „Fall Blau” (Plan Niebieski) rozpoczęła się w lipcu 1942 roku siłami Grupy Armii Południe, w skład której wchodziła m. in słynna 6. Armia generała Friedricha Paulusa. Na drodze Wehrmachtu do zwycięstwa na Froncie Wschodnim II Wojny Światowej miało stanąć jedno miasto – Stalingrad.

Panzer III wraz z piechotą podczas Operacji Barbarossa, 1941
Źródło: Domena Publiczna, Wikimedia Commons

 

Ale wielka ta rzeka!

Niemcy doszli do Stalingradu 23 sierpnia 1942 roku. Przed nim, jakby chroniąc miasto przed najeźdźcą, płynęła Wołga, ogromna rzeka nazywana „matką wszystkich rzek Rosji”. Niemieccy żołnierze, którzy obeszli miasto od północy, zobaczyli ciemny dym, który szybko uformował się w czarny krzyż i zaległ nad zabudowaniami. Symbol ten został przez nich potraktowany jako znak śmierci dla miasta; nie wiedzieli jednak że rzeczywiście była to śmierć, lecz dla niemieckiej 6. Armii.

Już pierwszej nocy po dotarciu do miasta Luftwaffe rozpoczęła straszliwe bombardowanie Stalingradu. Na rozkaz Hitlera miasto należało doszczętnie zniszczyć, aby nazwisko Stalina wymazać na zawsze z map. 600 bombowców ściągniętych specjalnie w tym celu przeprowadziło największy nalot na froncie wschodnim podczas II Wojny Światowej. Największe przerażenie wśród obrońców budził Junkers Ju 87, czyli sztukas – bombowiec wyposażony w syrenę, której charakterystyczny dźwięk potęgował strach przed nalotem. Luftwaffe przez tydzień zrzuciło na Stalingrad ponad 1000 ton bomb podczas 1600 lotów bojowych. Miasto zamieniło się w kupę kamieni, a efekt zniszczenia podkreślała paląca się ropa, która wyciekła z trafionych zbiorników na brzegu Wołgi. Łuna ognia nad Stalingradem była widoczna ze 100 km. Sowieci nie ewakuowali stamtąd swojej ludności cywilnej, tylko działaczy partyjnych, przez co naloty niemieckich bombowców spowodowały śmierć około 40 000 mieszkańców.

Junkers Ju 87, czyli „Stukas” prowadzący nalot nad Stalingradem, październik 1942
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv
Oblężenie miasta

Rosjanie przygotowywali się do obrony miasta. Rozkaz Stalina brzmiał „ani kroku w tył!”. Armia miała rozkaz utrzymania Stalingradu za wszelką cenę, a dowództwo nie zarządziło ewakuacji mieszkańców, ponieważ ich obecność miała dodatkowo zmotywować żołnierzy do skuteczniejszej obrony. Ludność cywilna miała też pomóc w ufortyfkowaniu miasta. Dzieci i dorośli kopali rowy, budowali barykady i wały, nosili zaopatrzenie dla wojska. Jakikolwiek sprzeciw był karany wysłaniem do gułagu, bądź śmiercią. To pokazuje, jak zimna i pozbawiona moralności kalkulacja kierowała wtedy sowieckim dowództwem. Ostatecznie, gdy było już za późno, widząc eksodus wśród ludności cywilnej pozwolono na ewakuację kobiet, starców i dzieci – czekała ich jednak droga albo przez płonącą Wołgę, albo przez pozycje niemieckie.

Jeszcze surowiej utrzymywano dyscyplinę wśród wojska. Żołnierze, widząc beznadziejną sytuację wokół siebie nie stronili od opuszczania stanowisk i dezercji. Byli karani nawet za najmniejsze uchybienia od poleceń partii. W trakcie obrony Stalingradu około 13 000 żołnierzy sowieckich zostało rozstrzelanych przez własnych dowódców, bądź agentów politycznych.

Generał Friedrich Paulus, 1942
Fotograf: Heinz Mittelstaedt, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Tymczasem niemiecka 6. Armia Paulusa przebijała się w stronę miasta od północy i zachodu, a 4. Armia Pancerna Hotha – od południa. 3 września pierścień wokół Stalingradu został zamknięty. Rozpoczęła się mordercza walka o każdą ulicę i każdy dom na zachodnim brzegu Wołgi. Nowy dowódca sił sowieckich w Stalingradzie, generał porucznik Wasilij Czujkow rozkazał swoim wojskom toczyć wojnę totalną: jakikolwiek odwrót był całkowicie zakazany. Radziecki żołnierz miał za wszelką cenę obronić „miasto Stalina” przez „germańskim najeźdźcą”. 13 września Niemcy przypuścili szturm na Kurhan Mamaja – wielkie wzgórze, będące ostatnim punktem dowodzenia sił sowieckich na zachodnim brzegu Wołgi. Kurhan był nieustannie bombardowany przez Luftwaffe i ostrzeliwany przez niemiecką artylerię. Mimo to żołnierze z 42. Pułku Gwardii i piechoty NKWD wciąż stawiali zacięty opór i bronili wzgórza. Sowieckie dowództwo wysłało na Kurhan posiłki: 13. Dywizję Strzelców Gwardii. Zanim ci ludzie w ogóle osiągnęli zachodni brzeg Wołgi, stracono 2/3 stanu dywizji. Bitwę przeżyło zaledwie 320 z 10 000 ludzi.

14 września, gdy Niemcy wdarli się do centrum Stalingradu, Hitler był pewien, że zdobycie całego miasta zajmie im już maksymalnie kilka dni. Dalsze walki o miasto były niesamowicie zaciekłe i natarcie Wehrmachtu bardzo spowolniło. Niektóre domy przechodziły z rąk do rąk kilka razy w ciągu dnia, tak jak dworzec główny, który w ciągu 3 dni 15 razy był zdobywany przez obie strony. Zdarzały się budynki, gdzie parter należał do Niemców, 1. piętro do Sowietów, 2. piętro do Niemców i tak dalej.

Dom Pawłowa

Podczas bitwy o Stalingrad, szczególny wymiar miała obrona tzw. Domu Pawłowa. Ten czteropiętrowy dom, położony blisko siedziby NKWD, na początku oblężenia obsadził pluton 42. Pułku Gwardii, lecz jego dowódca oślepł niedługo po rozpoczęciu walk. Dowodzenie przejął chłop Jakow Pawłow i rozpoczął obronę swojej własności przed Wehrmachtem. Jego oddział zdołał utrzymać budynek przez 58 dni, broniąc się głównie na 4 piętrze budynku – ponieważ nadjeżdżające niemieckie czołgi nie mogły podnieść swoich luf na tyle wysoko by strzelić. Obrońców wspierała muzyka z gramofonu, który przez cały ten czas grał jedną i tę samą płytę. Dom Pawłowa symbolizował nieludzki upór, jakim kierowali się Sowieci podczas oblężenia Stalingradu.

Dom Pawłowa
Fotograf: nieznany, źródło: Rosyjskie Archiwum Wojskowe
Mein Führer, miasto jest prawie nasze

W połowie września, po miesiącu najcięższych walk, Niemcy przyparli Sowietów do Wołgi. Gdy zdobycie miasta przez Wehrmacht było tak blisko, że 17 września berlińskie gazety wydrukowały już nakłady obwieszczające zdobycie Stalingradu, pozycje niemieckie i sowieckie dzieliło od siebie zaledwie 50 m. Walczono o każdy metr ziemi, czasem używając bagnetów i saperek. Upragniona wiktoria nazistów jednak wciąż nie przychodziła, choć szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę. Zarówno Hitler, jak i całe niemieckie dowództwo wiedziało, że czas grał na ich niekorzyść. Rok wcześniej Wehrmacht zatrzymała potworna rosyjska zima i Niemcy zamierzali zdobyć miasto, póki pogoda nie grała na ich niekorzyść. Wojskowi Wehrmachtu byli porażeni nieludzkim poświęceniem Sowietów w Stalingradzie. Przykładem jest historia jednego z obrońców, któremu niemiecka kula przedwcześnie odpaliła jeden z dwóch koktajli Mołotowa, które sam przygotował. Aby nie tracić szansy na zniszczenie wrogiego czołgu, samemu płonąc, rzucił się na wrogą maszynę i podpalił także ją. Nacierający wspominali także o czerwonoarmistach którzy nie mogąc wyciągnąć zawleczki granatu rękami, uzbrajali go poprzez usunięcie zawleczki za pomocą zębów.

Niemiecki żołnierz uzbrojony w radziecki karabin maszynowy PPSch 41
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

W miarę jak bitwa o Stalingrad trwała i nie widać było jej końca, niemiecka machina propagandowa próbowała nieudolnie wytłumaczyć swoim rodakom, dlaczego armia wciąż walczy i skąd tak ogromne straty w ludziach i sprzęcie. Gloryfikowano poległych, zawsze dodając kontekst obrony Europy przed bolszewizmem i chwalebnej śmierci za Führera. Wspominano tylko o sukcesach i skrzętnie chowano wszelkie informacje o porażkach, często wyliczając jednak przewagę liczebną wroga – ale nic więcej.

Straszne, wykrwawiające walki toczyły się nadal i w połowie listopada sytuacja obrońców wydawała się beznadziejna. Jednostkom brakowało amunicji i zaopatrzenia, ponieważ lodowe kry pływające po Wołdze uniemożliwiały żeglugę po rzece, a stany osobowe większości sowieckich jednostek wynosiły maksymalnie 10% początkowego stanu osobowego. Mimo tak szczupłych sił czerwonoarmistów, ostatnie kilometry kwadratowe zachodniego brzegu Wołgi pozostały niezdobyte i Niemcy nie mieli już sił ponawiać kolejnych ataków. Od początku ofensywy w Stalingradzie Wehrmacht stracił około 1000 czołgów, 2000 dział, 1400 samolotów i aż 70 000 zabitych, rannych, wziętych do niewoli, lub zaginionych ludzi. Straty ludzkie były już nie do odrobienia – generał Paulus nie miał kim szturmować ostatnich punktów oporu Sowietów. Nadrzędny cel Hitlera, jakim było pokonanie Stalina w jego własnym mieście, nie został osiągnięty.

Jeden karabin dla jednego żołnierza, towarzysze!
Operacja Uran

Gdy walki o Stalingrad trwały w najlepsze i Niemcy wykrwawiali się próbując dobić Sowietów na zachodnim brzegu Wołgi, dyktator Związku Radzieckiego – Józef Stalin – 13 września wezwał do siebie generałów Wasilewskiego i Żukowa, aby omówić próbę uratowania miasta i odepchnięcia Wehrmachtu jak najdalej na zachód. Starzy generałowie przedstawili wodzowi śmiały i sprytny plan, który miał polegać na uderzeniu na skrzydła przeciwnika, czyli tereny kontrolowane Węgrów, Włochów i Rumunów, a następnie okrążeniu i zniszczeniu 6. Armii. Zamierzano wykorzystać fakt, że Niemcy wgryźli się w Stalingrad, a pilnowanie flanek zostawili słabo uzbrojonym i gorzej wyszkolonym sojusznikom. Sowieci postanowili wykorzystać tę słabość najeźdźców i wykorzystać przeciwko nim ich własną taktykę, która tym razem miała działać na niekorzyść Wehrmachtu.

Szybko przystąpiono do realizacji planu natarcia, a cała operacja otrzymała nazwę „Uran”. Sowieci rozpoczęli ściąganie i rozmieszczanie dodatkowych sił, które miały uderzyć na skrzydła wroga. Na trzech frontach wokół Stalingradu swoje pozycje miało zająć ponad 1 000 000 żołnierzy, 13 000 dział, 900 czołgów i 1100 samolotów, a wszystko to było starannie maskowane przez Armię Czerwoną i sowiecki wywiad. Tymczasem obrońcy Stalingradu musieli radzić sobie przy absolutnym minimum zaopatrzenia, jakie mogło być im dostarczone – w końcu do przeprowadzenia akcji „Uran” potrzebna była ogromna liczba ludzi i sprzętu.

Radzieccy obrońcy Stalingradu
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Armia Czerwona ruszyła do natarcia w gęstej śnieżycy 19 listopada 1942 roku. Ofensywa była prowadzona z dwóch stron, przez 31. Armię od północy i 51. 57. i 64. Armię od południa, przy wsparciu 5. Armii Pancernej, a dowódcami trzech odcinków frontu byli generał porucznik Nikołaj Watutin, generał porucznik Konstantin Rokossowski i generał porucznik Andriej Jeremienko. Atak okazał się mieć piorunujący efekt – Włosi, Węgrzy i Rumuni nie zatrzymali Armii Czerwonej w żadnym miejscu, a ci ostatni wręcz rzucali broń widząc nacierających Sowietów. Okrążanie 6. Armii trwało w najlepsze, a stacjonujący w Stalingradzie generał Paulus nie robił nic, by zatrzymać napastnika przed dalszym oskrzydlaniem Niemców. Podobnie niemieckie dowództwo lekceważyło sygnały o wcześniejszej koncentracji Armii Czerwonej na południe i północ od miasta; Hitler był przekonany że Sowieci nie są już w stanie przeprowadzić żadnej większej ofensywy na wschodnim froncie. Dodatkowo, Führer miał obsesję polegającą na absolutnym zakazie wycofywania się niemieckich żołnierzy z zajętych terytoriów – „Gdzie stanie żołnierz niemiecki , stamtąd go już żadna siła nie ruszy”.

Sowieckie kleszcze wokół 6. Armii zamknęły się 22 listopada 1942 roku. Na terenie o długości ok. 60 km na 40 km zostało okrążonych około 350 000 niemieckich żołnierzy i ich sojuszników. Co rozsądniejsi generałowie Wehrmachtu dostrzegli wtedy ogromne zagrożenie, w jakim znalazła się jedna z ich armii i radzili, aby podjąć próbę przebijania się na zachód, póki nie było zbyt późno. Rozkaz Hitlera był jednak jasny – żadnego odwrotu. 6. Armia miała być zaopatrywana z powietrza przez samoloty Luftwaffe. Rozwiązanie to było de facto wyrokiem śmierci dla niemieckich jednostek w kotle pod Stalingradem, ponieważ siły powietrzne Rzeszy nie miały możliwości, aby zrzucać nawet połowę potrzebnego zaopatrzenia dla ludzi Paulusa. Dodatkowo, rozpoczynała się tam mroźna rosyjska zima, którą to żołnierze musieli znieść bez zimowego ekwipunku.

Model ruin Stalingradu
Autor: Marcin Polak
„Co tym razem przysłali? Czy to woda kolońska?”

25 listopada w kotle wylądował pierwszy Junkers z zaopatrzeniem dla oblężonej 6. Armii. Minister lotnictwa III Rzeszy – Hermann Göring – zmobilizował wszystko, czym dało się latać. Luftwaffe wysłało każdy dostępny transportowiec Ju 52 do zaopatrywania kotła; wyciągnięto z hangarów także stare Ju 86. Do akcji rzucono pilotów wojskowych, uczniów szkół lotniczych, a nawet pilotów Lufthansy. To wszystko nie było wystarczające – w najlepsze dni oblężeni dostawali zaledwie połowę jedzenia i amunicji, które było im potrzebne. Co gorsza, Sowieci wciąż nacierali i z biegiem czasu zmniejszała się liczba lotnisk, gdzie mogły lądować niemieckie samoloty. Sytuacji nie poprawiał fakt, że same dostawy często zawierały bezsensowne produkty – raz „chyba dla żartu” przysłano żołnierzom prezerwatywy, innym razem wodę kolońską, lub papę dachową (!).

6. Armia zaczęła cierpieć głód i zimno. Pozbawieni zimowych ubrań i dostaw żywności, szybko rozpoczęto jedzenie koni, które były siłą pociągową dla ciężkiego sprzętu. Racje żywnościowe były zmniejszane dosłownie z dnia na dzień. Na początku stycznia 1943 roku dzienna racja chleba na głowę wynosiła już tylko 50 g. Żołnierze posuwali się nawet do ekshumacji końskich zwłok, które następnie jedzono – często na surowo. Picie wody z kotła, gdzie wygotowywane były ubrania nie dziwiło nikogo. Po pewnym czasie zaczęto notować przypadki kanibalizmu; Niemcy byli zmuszeni jeść części ciała niedawno poległych kolegów. Nie było jedzenia dla rannych – tylko ci którzy stali na nogach dostawali minimalne ilości jedzenia.

Zimowe umundurowanie było niezbędne przy mrozach dochodzących do -30 stopni Celsiusza
Autor: Zelma / Георгий Зельма, RIA Novosti archive
Powolna śmierć 6. Armii

Na domiar złego, temperatura spadała już grubo poniżej zera i wśród ludzi szerzyły się odmrożenia kończyn. Niektóre instrukcje dowództwa III Rzeszy w tej kwestii brzmiały wręcz groteskowo: jedna z nich mówiła, że w razie odmrożenia należy znaleźć ciepłe jeszcze truchło konia i zanurzyć ręce w jego brzuchu. Nie potrzeba było sowieckich kul, aby wśród Niemców szerzyła się śmierć. Ludzie umierali często – z głodu, z zimna, ze stresu, z wycieńczenia. Kończyły się lekarstwa, a oprócz wielu rannych znoszonych z frontu, lekarze musieli udzielać pomocy Niemcom którzy okaleczali się sami, aby mieć szansę na powrót do domu. Im dłużej trwała agonia 6. Armii, tym przybywało rannych i tym częściej byli oni zostawiani sami sobie, ponieważ brakowało już nawet wody. W kulminacyjnym momencie oblężenia, w piwnicach Stalingradu leżało 40 000 rannych członków Wehrmachtu. Żywi pożerali martwych – żołnierze rozpaczliwie szukali na poległych towarzyszach choćby odrobiny tłuszczu, który (po usunięciu wszy) można było jeść.

Tymczasem Armia Czerwona wciąż ponawiała swoje ataki i obszar kontrolowany przez dogorywającą 6. Armię stopniowo kurczył się. Dla niemieckich żołnierzy jedyną szansą na przeżycie zaczęła być ewakuacja jednym z samolotów Luftwaffe, jednak wrócić do Niemiec mogli tylko wybrani. Na początku bilet do domu otrzymywali wszyscy ranni, lecz potem dowództwo zarządziło ewakuację tylko najlżej rannych, którzy mogli szybko wrócić do walki na innym froncie. Gdy na skutek nieustannej ofensywy Sowietów w kotle zmniejszała się liczba dostępnych lotnisk, Wehrmacht ratował także najzdolniejszych oficerów, aby ci mogli dowodzić gdzie indziej w niedalekiej przyszłości.

Niemiecka armia podjęła próbę przebicia się do oblężonych ludzi gen. Paulusa. Generał pułkownik Hoth otrzymał rozkaz utworzenia dla 6. Armii korytarza ratunkowego na wschód od Donu. Dostał do dyspozycji swoją 4. Armię Pancerną, resztki 4. Armii rumuńskiej i świeżo ściągniętą z Francji 6. Dywizję Pancerną. Początkowo natarcie szło wedle planu i pierwsze 50 km pokonano w niecałe 3 dni. Po pięciodniowej bitwie Hoth złamał także opór Sowietów pod Aksaja i wydawało się, że niemożliwe może się ziścić – Paulusowi meldowano już, że jego ludzie mają wyjść na spotkanie odsieczy. Ofensywa Niemców jednak utknęła, gdy generał pułkownik Jeremienko zdołał naprędce ściągnąć elitarną 2. Armię gwardii. Zbliżał się koniec grudnia, a Hitler wciąż nie wyrażał zgody na próbę przebicia się 6. Armii, na co nalegał generał Erich von Manstein. Większość oblężonych nie miała już złudzeń co do ewentualnego nadejścia spodziewanej pomocy; wyrazem tego były pisane listy, które nigdy nie zostały doręczone do bliskich żołnierzy (przechwycili je Sowieci). Przeważało w nich poczucie zbliżającej się śmierci i co ciekawe, zwątpienie w Hitlera, III Rzeszę i sprawę za którą walczono.

Armia Czerwona na przeróżne sposoby zachęcała Niemców do poddania się. Na pozycje Wehrmachtu zrzucano ulotki, a z głośników zamontowanych na samochodach puszczano szydercze pieśni wzywające do kapitulacji. Jednak mimo tej sprytnej wojny psychologicznej, niewielu Niemców opuściło swoje pozycje oddając się do niewoli.

10 stycznia rozpoczęło się ostatnie radzieckie natarcie na stalingradzki kocioł. W ciągu zaledwie dwóch dni Armia Czerwona zdołała dwukrotnie zmniejszyć obszar zajmowany przez Wehrmacht. Niemcy nie mieli już siły i możliwości by podejmować jakiekolwiek działania zaczepne i szybko umierali nie tylko pod gradem kul, ale także od mrozu i głodu. 21 stycznia Paulus poprosił Hitlera o możliwość kapitulacji dla swoich ludzi – prośba została odrzucona. Führer chciał poświęcić swoją 6. Armię, by reszta sił na Froncie Wschodnim miała czas na ustabilizowanie linii obronnych. Zrealizował za to projekt swoistej arki Noego, w ostatniej chwili wywożąc ze Stalingradu po jednym żołnierzu z każdej dywizji, a samą 6. Armię polecił stworzyć ponownie, w sile 20 dywizji. Oczywiście były to mrzonki, na które Wehrmacht nie miał już ludzi i sprzętu. 29 stycznia Hitler mianował Paulusa feldmarszałkiem, aby ten popełnił samobójstwo zamiast poddać się Sowietom (generał oddał się jednak w niewolę). Pożegnalny meldunek ze sztabu dowodzenia Paulusa został wysłany rano 31 stycznia, gdy Armia Czerwona zdobywała dom pełniący rolę kwatery głównej Niemców. Ostatnie walki trwały do pierwszych dni lutego. W Stalingradzie zapanował spokój…

Początek końca

Do zdobywania Stalingradu przystąpiło 300 000 Niemców, po 3 miesiącach walk i 2,5 miesiąca mrozu i głodu zostało ich około 100 000, a 25 000 ewakuowano. Reszta znalazła tam swoją śmierć – od radzieckiej kuli, bądź pogody. Jeszcze inni dostali się do niewoli, a połowa z nich nie przeżyła pierwszych tygodni u Sowietów. 95% prostych żołnierzy i podoficerów nie przeżyło Stalingradu i ewentualnej niewoli po bitwie. 50% oficerów poległo w czasie walk, lub zmarło po nich. Z kolei 95% najwyższych rangą oficerów przeżyło bitwę i wróciło do ojczyzny. Do Niemiec wróciło tylko 6000 ludzi wziętych do niewoli w trakcie bitwy.

Niemiecki jeniec pod Stalingradem, styczeń 1943 roku
Fotograf nieznany, źródło: Deutsches Bundesarchiv

Klęska pod Stalingradem okazała się być początkiem końca II Wojny Światowej dla nazistowskich Niemiec. III Rzesza walczyła jeszcze przez 27 długich i krwawych miesięcy, tocząc wojnę totalną, którą sama rozpoczęła. A reszta jest już historią…

Historia Wojtka ma swój początek w 1942 roku, gdy w górach Hamadan w Iranie malutkiego niedźwiadka znalazł miejscowy chłopiec. Niedługo później na drodze do Kandawaru natknął się na polskich żołnierzy II Korpusu generała Andersa, którzy chcąc pomóc biednemu dziecku, odkupili od niego tajemniczy pakunek za kilka konserw z jedzeniem. Polacy bardzo zdziwili się, widząc zawartość ruszającego się i piszczącego zawiniątka, jednak szybko postanowili zaadoptować misia. Kapral Piotr Prendyn zdecydował, by nadać mu imię „Wojtek”.

Polscy żołnierze poważnie potraktowali zadanie zatroszczenia się o swojego nowego towarzysza. Od razu znalazła się dla niego butelka po wódce, z której pił skondensowane mleko. Oprócz tego jadł owoce, marmoladę i miód, jednak najbardziej smakowało mu piwo, którym członkowie II Korpusu nie omieszkali go raczyć.

Polacy bardzo szybko zżyli się z ciekawskim niedźwiadkiem. Wojtek często tulił się do śpiących żołnierzy, bawił się z nimi, a gdy podrósł – ćwiczył z nimi zapasy. Pokonany przeciwnik misia musiał cierpliwie czekać, aż ten z niego zejdzie i przestanie go lizać. Niedźwiedź stawał się coraz bardziej przyjacielski i zdarzało mu się zaczepiać przypadkowych ludzi, by się z nimi pobawić (jednak przeważnie byli na to zbyt wystraszeni). Dla polskich żołnierzy ich futrzasty druh stał się pewnego rodzaju odskocznią od wojennej codzienności i towarzyszem tułaczki przez Bliski Wschód.

Zapasy z żołnierzami II Korpusu
Źródło: Imperial War Museum, Domena publiczna

Gdy Wojtek podrósł tak bardzo, że żołnierze nie mogli już dłużej wykarmić go ze swoich racji żywnościowych (a także po to, by Brytyjczycy pozwolili mu dalej przebywać wśród wojskowych), wciągnięto go na listę werbunkową ze stopniem szeregowca, dzięki czemu otrzymywał codziennie ładunek owoców, marmolady i słodkich syropów. Tak rozpoczęła się wojskowa kariera naszego bohaterskiego niedźwiedzia – Wojtek przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu, od Iranu, przez Egipt po Włochy. Często stał na warcie razem z żołnierzami, lub pilnował samochodów Korpusu – najchętniej siedząc w środku, jednak szybko przestał się tam mieścić. Podobno Wojtek pewnego razu nawet złapał arabskiego szpiega, którego znalazł w łaźni.

Emblemat przedstawiający Wojtka niosącego pocisk artyleryjski
Źródło: Cassubia1238, Wikimedia Commons

Szczególnie wsławił się podczas słynnej Bitwy o Monte Cassino, gdzie mimo bitewnego zgiełku i zagrożenia życia ofiarnie przenosił ciężkie skrzynie z amunicją – i podobno nigdy żadnej nie upuścił. Wizerunek Wojtka niosącego pocisk artyleryjski uwieczniono na sztandarze 22. Kompanii Transportowej II Korpusu Polskiego, gdzie sam służył. Tę odznakę noszono na mundurach i malowano na ciężarówkach Korpusu. Nasz dzielny niedźwiedź brał jeszcze udział w zdobywaniu portu Ankona, w przełamywaniu fortyfikacji Apeninu i we wkraczaniu do Bolonii. Za swoją ofiarną służbę Wojtek otrzymał stopień kaprala.

Gdy II Wojna Światowa dobiegła końca, 22. Kompania została przeniesiona do Glasgow w Szkocji. Okoliczna ludność od razu oszalała na punkcie Wojtka, który szybko stał się bohaterem wielu publikacji prasowych w całym kraju. Niedźwiedź został nawet członkiem miejscowego Towarzystwa Polsko-Szkockiego, gdzie podczas uroczystości przyjęcia obdarowano go jego ulubionym piwem. Można śmiało powiedzieć, że bohaterski miś miał na Wyspach status celebryty.

Pomnik Wojtka w Princes Street Gardens, Edynburgu
Zdjęcie: M J Richardson

Niestety, dla armii był to czas demobilizacji i jednostka Wojtka została rozwiązana. Szybko znaleziono mu schronienie w edynburskim ZOO, którego dyrektor zgodził się nie oddawać Wojtka nikomu bez wiedzy dowódcy kompanii majora Antoniego Chełkowskiego. Jego dawni koledzy z wojska często przychodzili tam by go odwiedzić i nierzadko (mimo protestów pracowników ZOO) przeskakiwali ogrodzenie, by znowu poćwiczyć zapasy z Wojtkiem.

Niedźwiedź Wojtek zmarł w ZOO w grudniu 1963 roku, mając 21 lat. Jego niezwykłe życie stało się częścią historii polskiego żołnierza, a on sam miał duży wkład we wypromowanie naszej historii na zachodzie. Na cześć bohaterskiego misia w Europie postawiono kilkanaście pomników, napisano parę utworów muzycznych, a także nakręcono między innymi ten film:

1. Sardynki dla załóg U-Bootów

Gdy w 1940 roku hitlerowcy zajęli Norwegię, w kraju w ciągu kilku miesięcy powstał duży i sprawny ruch oporu, który szybko rozpoczął działania dywersyjne przeciwko okupantowi.

Wielu Norwegów zajmowało się rybołówstwem i prawdziwym ciosem była dla nich decyzja Niemców, aby ci oddawali im wszystkie złowione przez nich sardynki. Ruch oporu, który miał swoich ludzi nawet w niemieckiej kwaterze głównej, szybko dowiedział się, że norweskie sardynki są wysyłane do francuskiego portu Saint-Nazaire leżącego nad oceanem. Port ten był bazą dla niemieckich U-Bootów, które w tamtym okresie siały zniszczenie wśród floty Aliantów na północnym Atlantyku. Przywożone w tamten rejon jedzenie prawdopodobnie miało stać się prowiantem dla marynarzy.

Norweski wywiad szybko skontaktował się z Brytyjczykami i poprosił ich o jak największą dostawę oleju rycynowego, czyli silnego środka przeczyszczającego. Po otrzymaniu transportu, duża część pakowanych do Francji sardynek została zalana tymże olejem (na szczęście, zapach ryb maskował smak oleju). Ładunek „ulepszonych” sardynek został wysłany prosto do rąk niemieckich marynarzy we Francji.

Ani norweski ruch oporu, ani Alianci nigdy nie dowiedzieli się jaki dokładnie był efekt tej akcji dywersyjnej. Można jednak przypuszczać, że operacja udała się i niemieckie załogi U-Bootów przez pewien czas miały lekko obniżoną zdolność bojową.

Niemiecki U-Boot w St. Nazaire, 1941
Bundesarchiv via Wikimedia Commons

2. Karciany dług niemieckiego dyplomaty

Rudolf von Scheliha był niemieckim arystokratą w starszym wieku, który przed II Wojną Światową pracował w niemieckiej ambasadzie w Warszawie. Znany był z tego, że choć dość majętny, to cały czas tkwił w długach, powstających głównie przez jego kosztowne romanse i zamiłowanie do hazardu.

Rudolf von Scheliha
Министерство обороны Российской Федерации via Wikimedia Commons

W 1938 roku został zwerbowany przez sowiecki wywiad, który w zamian za przekazywanie tajnych informacji, obiecał dyplomacie pomoc w wyjściu z długów. Po przegraniu 50 000 złotych podczas jednej z całonocnych gier, von Scheliha wyjechał do Berlina i wrócił do Warszawy po znalezieniu dowodów na planowane przez Hitlera przejęcie Czechosłowacji, Austrii i zaatakowanie Polski.

Już w Polsce dyplomata skontaktował się z sowieckimi łącznikami i zażądał od nich 10 000$ za przekazanie im powyższych informacji. Kwota ta miała stanowić spłatę powyższego długu, jednak Sowieci zaoferowali mu jedynie 1000$ i ostatecznie transakcja nie doszła do skutku. Po tygodniu z Niemcem ponownie skontaktował się sowiecki wywiad i nakazał mu spotkanie w Tatrach. Von Scheliha spotkał się z łącznikiem w opuszczonym górskim szałasie, gdzie usłyszał ostateczną ofertę od Moskwy – 6500$, a także radę, aby pieniądze sprzedał na czarnym rynku, co pozwoliłoby mu otrzymać za nie więcej polskiej waluty.

Agent przekazał także, że zostało mu polecone, że w razie odrzucenia oferty miał zabić Niemca na miejscu. Von Scheliha przyjął sowieckie warunki, dostał pieniądze i przekazał łącznikowi dokumenty. Od tamtej pory Związek Radziecki wiedział o planach podboju centralnej Europy przez Hitlera. Co ciekawe, sam von Scheliha został zabity w 1942 roku przez gestapo, ponieważ pomagał unikać prześladowań swoim polskim i żydowskim znajomym.

 

3. Czeskie plany Linii Maginota

Linia Maginota była długim na 320 kilometrów, biegnącym od Szwajcarii po Belgię systemem fortyfikacji który miał chronić Francję w przypadku niemieckiej agresji. Składały się na nią bunkry, betonowe forty, zasieki z drutu kolczastego, a także systemy komunikacyjne, szpitale, garaże, a nawet mieszkania dla żołnierzy. O Linii Maginota bardzo przychylnie wypowiadał się nawet Winston Churchill, który po inspekcji fortyfikacji napisał notatkę do brytyjskiego Ministerstwa Wojny, w którym pisał że „frontu francuskiego nie można wziąć z zaskoczenia (..) nie można go złamać w żaden sposób, chyba że kosztem niesłychanej liczby ofiar w ludziach”.

Pisząc to, Churchill nie zdawał sobie sprawy, że niemiecki wywiad dysponował już szczegółowymi planami Linii Maginota i po wybuchu wojny, jej zdobycie było tylko kwestią czasu.

Po dwóch latach starań, Abwehra zdołała zwerbować francuskiego kapitana Georges’a Froge’a, który kierował rozdziałem zaopatrzenia oddziałów na Linii Maginota. Froge był znany ze swojej sympatii do Hitlera, a także z faktu, że bez przerwy był zadłużony po uszy. Niemieccy agenci zachęcili go do współpracy za pomocą dużych sum pieniędzy, a francuski kapitan odwdzięczył im się poprzez dostarczanie map i innych dokumentów dotyczących samej Linii Maginota a także jednostek wojskowych które tam stacjonowały.

Informacje przekazane Niemcom przez Froge’a były dla nich niezwykle cenne, jednak były niczym w porównaniu z tym, co Abwehra znalazła w archiwum czeskiego Sztabu Generalnego po wkroczeniu oddziałów III Rzeszy do Czechosłowacji. Okazało się, że przed wojną Czesi chcieli zbudować podobny system umocnień do Linii Maginota. Francuzi pozwolili im wszystko obejrzeć i zrobić notatki. Gdy otwarto jeden z praskich sejfów, oczom agentów ukazał się dokładny plan wszystkich obiektów na francuskiej linii fortyfikacji. Linia Maginota została pokonana jeszcze przed pierwszym wystrzałem…

Jeden z bunkrów Linii Maginota
Wikimedia Commons

4. 16-letnia zabójczyni w obronie polskich Żydów

Gdy III Rzesza pokonała Polskę w 1939 roku, na teren Rzeczpospolitej zostali wysłani członkowie Einsatzgruppen – specjalnych szwadronów śmierci, których zadaniem było tropienie i zabijanie polskich Żydów, księży i wszystkich wykształconych Polaków. Einsatzgruppen prowadziło masowe egzekucje, czasem jednak wykorzystując swoje specjalnie wyszkolone psy, które rozdzierały ludzi na progach ich własnych domów. Niemcy dokonali w Polsce jedną z największych rzezi w historii.

W tym trudnym czasie, na terenach okupowanej Polski zrodziły się organizacje podziemne, których zadaniem była walka z niemieckimi siłami zbrojnymi. Jedną z ponad pół miliona osób, które stawiły opór okupantowi, była polska 22-letnia Żydówka imieniem Niuta Teitelbaum. Opisywana jako piękna i bystra, dziewczyna mawiała „Jestem Żydówką, moje miejsce jest u boku walczących z hitlerowcami o honor mojego narodu i o wolną Polskę!”.

Jedną z najsłynniejszych akcji Niuty było przedostanie się do się do warszawskiej siedziby gestapo i zabicie oficera SS. Dziewczyna przeszła przez drzwi mówiąc wartownikom, że musi porozmawiać z jednym z tamtejszych oficerów „w bardzo nietypowej sprawie” mając na myśli zajście z nim w ciążę. Niezwykle rozbawieni tym faktem żołnierze nie tylko wystawili jej przepustkę, ale nawet wyjawili numer pokoju gdzie miał przebywać owy SS-man. Niuta spokojnie przeszła przez cały budynek, znalazła oficera, strzeliła mu w głowę gdy siedział przy biurku i odeszła. Gdy wychodziła, wartownicy pożegnali ją z uśmiechem.

Innym razem Niuta wykonała wyrok śmierci na kolejnym oficerze SS w jego własnym domu. Gdy znalazła go śpiącego na łóżku, to zamiast momentalnie go zastrzelić, najpierw lekko go obudziła a dopiero potem zabiła strzałem w głowę. Chciała, by ostatnią rzeczą jaki niemiecki zbrodniarz zobaczy w tym życiu, była twarz dziewczyny która mu je odebrała.

Niuta Teitelbaum została schwytana przez gestapo w lipcu 1943 roku, po około 3-letniej działalności na rzecz państwa podziemnego. Po wielotygodniowych, bestialskich przesłuchaniach została stracona. Była prawdopodobnie jedyną kobietą ruchu oporu podczas II Wojny Światowej, która umyślnie weszła do budynku zajmowanego przez hitlerowców.

Mordercy z Einsatzgruppen polujący na polskich Żydów, wrzesień 1939
Das Bundesarchiv via Wikimedia Commons

5. Alianci wiedzieli o ofensywie Ardenach

W 1934 roku do Berlina został wysłany japoński porucznik Hiroshi Oshima, który miał objąć stanowisko zastępcy attaché wojskowego. Już w 1938 osiągnął on kolejny stopień generalski i został mianowany ambasadorem.

Charyzmatyczny Oshima utrzymywał bliskie kontakty z wieloma wysoko postawionymi nazistami, w tym z Adolfem Hitlerem. Niemiecki przywódca ufał japońskiemu ambasadorowi i często przekazywał mu utajnione informacje najwyższej wagi. Oshima, jako wierny sługa cesarza, każdego wieczora wysyłał dalekopisem do Tokio wszystko, co do słowa, co tylko zdołał usłyszeć. We wrześniu 1944 ambasador rozmawiał z Hitlerem, który miał wtedy dobry nastrój mimo faktu, że Alianci opanowali już wtedy plaże Normandii i zaczynali marsz na wschód. Fuhrer tłumaczył Oshimie, że niemieckie siły wycofają się za Linię Zygfryda, co ustabilizuje sytuację na froncie.

Najważniejsza informacja została wypowiedziana chwilę później. Hitler powiedział wprost, że szykuje 5-milionową armię złożoną z jednostek z całej Europy, aby przypuścić ofensywę na froncie zachodnim o niespotykanej skali. Oshima, który podobnie jak i alianccy i niemieccy dowódcy sądził że III Rzesza może się już tylko rozpaczliwie bronić, był bardzo zdziwiony słowami fuhrera. Nie wiedział on, że plan operacji „Wacht am Rein” (straż na Renie), czyli ofensywy w Ardenach, był już w zaawansowanej fazie. Hitler potwierdził Oshimie, że atak miał nastąpić w listopadzie (ostatecznie ofensywa ruszyła w grudniu).

Ani Japończyk, ani tym bardziej jego niemiecki rozmówca nie wiedzieli, że japoński kod dyplomatyczny został złamany przez amerykańskich kryptologów. Wysłana przez Oshimę wiadomość została przechwycona przez ściśle tajną amerykańską bazę monitoringową w Etiopii. Jej tajny raport został następnie przekazany kilkunastu cywilnym i wojskowym urzędnikom, w tym naczelnemu wodzowi sił Aliantów – generałowi Dwightowi D. Eisenhowerowi.

Raport amerykańskiego wywiadu ostrzegający przed niemiecką ofensywą w Ardenach został całkowicie zignorowany. Gdy o świcie 16 grudnia siły III Rzeszy ruszyły do ofensywy, Alianci byli na to kompletnie nieprzygotowani i ponieśli duże straty. To, jak ostatecznie przerwano „straż na Renie”, to już inna historia.

Ambasador Oshima i Adolf Hitler w 1942
Wikimedia Commons

6. Amerykanie ostrzegają Stalina przez niemiecką inwazją.

Był początek sierpnia 1940 roku, gdy niemieckie Luftwaffe przygotowywało się do powietrznej operacji przeciwko Wielkiej Brytanii. W tym samym czasie Sam E. Woods, amerykański attaché handlowy w Berlinie, otworzył w swoim biurze otrzymaną niedawno kopertę gdzie znalazł bilet do jednego z berlińskich kin. Woods nie wiedział od kogo otrzymał tajemniczą przesyłkę, jednak wiedział, że właśnie doświadczył jednego ze sposobów komunikacji używanych w konspiracji.

Po przyściu do kina Woods rozpoznał siedzącego obok mężczyznę. Był jego niemiecki znajomy, człowiek który zręcznie maskował swoją niechęć do nazistów. Informator powoli wsadził do kieszeni Amerykanina kopertę, w której napisano informację o absolutnie najwyższym stopniu tajności – na rozkaz Hitlera, Wehrmacht mobilizował się do ogromnej inwazji na ZSRR.

Wiadomość szybko przekazano do amerykańskiego dowództwa, które rozkazało Woodsowi utrzymanie kontaktów z informatorem. W następnych tygodniach Woods pośredniczył w przekazaniu Amerykanom następnych cennych informacji. Zdobyto nawet dyrektywę wydanej przez Hitlera nakazującej siłom III Rzeszy do rozpoczęcia przygotowań do Operacji Barbarossa.

Amerykańskiemu dowództwu ciężko było uwierzyć w te szokujące informacje, ponieważ podejrzewano, że Hitler przeprowadzi inwazję na słabszą militarnie Wielką Brytanię. Dodatkowo, ZSRR i III Rzesza zawarły wcześniej układ o przyjaźni, czego efektem był podbój i podział Polski w 1939 roku. Mimo tego, notkę o planowanej agresji Niemiec przekazano prezydentowi Rooseveltowi.

W tamtym czasie przedstawiciele amerykańskiej dyplomacji próbowali rozluźnić stosunki pomiędzy ZSRR, a III Rzeszę. Między innymi dlatego, na jednym ze ściśle tajnych spotkań, podsekretarz stanu Sumner Welles przekazał radzieckiemu ambasadorowi Konstantinowi Umanskiemu informację o nadchodzącej inwazji. Reakcja ambasadora była zupełnie inna, niż przewidzieli ją Amerykanie – Umanski ostro skrytykował Wellesa, że ten odważył się powiedzieć mu „tak niedorzeczną informację”.

Gdy ostrzeżenie dotarło do Stalina, radziecki dyktator całkowicie je zignorował. Armia Czerwona nie była kompletnie przygotowana do działań defensywnych, gdy drugiego czerwca 1941, 5 000 000 niemieckich żołnierzy rozpoczęło największą lądową operację II Wojny Światowej i przekroczyło granicę niedawnego sojusznika. Jak wiemy z historii, marsz sił zbrojnych III Rzeszy na wschód został powstrzymany dopiero dużo później pod Moskwą, a następnie pod Stalingradem.

Niemcy oglądają zdobyty podczas Operacji Barbarossa radziecki samolot
Zbiory Polskiego Archiwum via Wikimedia Commons

7. Sztuczne okręty podwodne w służbie Royal Navy

W 1942 dowódca brytyjskiej marynarki wojennej na Morzu Śródziemnym, admirał Andrew C. Cunningham miał poważny problem. Na Pacyfiku Japończycy zdobyli „Gibraltar Wschodu”, czyli Singapur, a dodatkowo cesarska marynarka zdołała zatopić dwa brytyjskie krążowniki, lotniskowiec „Hermes” i dwa pancerniki – „Prince of Wales” i „Repulse”. Chcąc nie chcąc, Cunningham musiał wysłać swoje okręty na wschód, zostawiając sobie zdecydowanie zbyt słabe siły, by chronić długi na 5500 kilometrów szlak komunikacyjny między Gibraltarem, a Egiptem. Zagrożenie było poważne, bo w rejonie nasilały się włoskie ataki przeprowadzane za pomocą lekkich, nowoczesnych okrętów.

 

Jasper Maskelyne
Źródło: książka „Maskelyne’s Book of Magic”, Wikimedia Commons

Admirał uznał, że Włochów powstrzymałaby flotylla okrętów podwodnych, ale sam nie dysponował tyloma jednostkami. Jednakże do głowy wpadł mu szalony pomysł, który miał rozwiązać ten problem.

Cunningham wezwał do siebie majora Jaspera Maskelyne, dawnego iluzjonistę, a w tamtym czasie brytyjskiego agenta. Admirał rozkazał mu stworzyć flotyllę fałszywych okrętów podwodnych o naturalnej wielkości, które mogły imitować prawdziwe jednostki i tym samym zmylić Niemców i Włochów co do rzeczywistych sił Royal Navy na Morzu Śródziemnym.

Choć zadanie było trudne, Maskelyne podołał mu i na jednej z egipskich bezludnych wysp stworzył cztery „okręty” za pomocą beczek po paliwie, płótna, rur, kabli, resztek zniszczonych wagonów kolejowych i innych będących pod ręką materiałów. Makiety były wyposażone w działa i kotwice, a do tego można było je składać i przewozić lądem na ciężarówkach.

Fałszywe okręty podwodne wyglądały tak realistycznie, że nawet brytyjscy piloci meldowali o tajemniczej jednostce zaobserwowanej na przybrzeżnych wodach. Można powiedzieć, że śmiały plan odniósł sukces, ponieważ jedna z makiet została nawet zaatakowana i zniszczona przez Luftwaffe.

 

8. Kot-spadochroniarz vs pancernik Tirpitz

Jednym z największych zmartwień dowództwa brytyjskiej marynarki wojennej podczas II Wojny Światowej był fakt, że od stycznia 1942 roku największa jednostka Kriegsmarine, pancernik „Tirpitz” okrętował w Norwegii i był ogromnym zagrożeniem dla konwojów zaopatrzeniowych, które dostarczały broń do ZSRR. Zakotwiczony w ciężko dostępnym doku, będący zbyt daleko od baz bombowców Aliantów, pancernik praktycznie bezkarnie mógł terroryzować szlak murmański. Royal Navy uparcie szukało sposobu na zniszczenie Tirpitza, jednak żaden plan nie był wystarczająco dobry.

Tymczasem w Waszyngtonie dyrektora sekcji badawczo-rozwojowej OSS, Stanleya P. Lovella, odwiedził tajemniczy człowiek, który przedstawił siebie jako eksperta ds. kotów. Przybyły stanowczo stwierdził, że ma plan zniszczenia „Tirpitza”. Według niego, do pozbycia się kłopotliwego pancernika, należało użyć kota, przywiązać go do spadochronu, przyczepić do niego bombę, a następnie spuścić na niemiecki okręt. Jak wiadomo, koty zawsze lądują na cztery łapy, a dodatkowo nie znoszą wody, więc gdyby dać takiemu kotu możliwość manewrowania podczas lotu ze spadochronem, ten mógłby skierować się na cel i tym samym wlecieć w pancernik i zdetonować bombę. Aby oszukać niemieckie baterie przeciwlotnicze, samolot z kotem należało ucharakteryzować na niemiecki i po cichu przeprowadzić zrzut.

Plan ten, jakkolwiek głupi i szalony, zyskał jednak poparcie jednego z amerykańskich senatorów i w pobliżu Waszyngtonu przeprowadzono test takiej „kociej bomby”. Próba skończyła się kompletną klęską, ponieważ zrzucony kot szybko stracił przytomność i spadł tak jak leciał.

Amerykanie momentalnie stracili entuzjazm co do tego rozwiązania i plan kociej bomby spalono. „Tirpitz” ostatecznie uległ nie spadającemu kotu, a eskadrze ciężkich bombowców Lancaster które zatopiły okręt w listopadzie 1944 roku.

Pancernik „Tirpitz”
Wikimedia Commons